run-log.com

poniedziałek, 30 września 2013

Berlin część II

Dalej chłonęliśmy miasto, łapaliśmy słońce, zachwycaliśmy się ilością rowerzystów.






 A potem się rozdzieliliśmy i my z Michałem poszliśmy do The Barn, które właściwie było moim celem, jeśli chodzi o ten wypad do Berlina. Kto mnie zna, zgadnie od razu, że kanapka z burakiem okazała się być magnesem. Wyobraźcie sobie, że została OSTATNIA. Michał był zrozpaczony, ale pan zaproponował szybko sałatkę z buraczków. Wzięliśmy więc taki zestaw buraczkowy, a do tego poprosiłam o coś mało słodkiego i zimnego, a pan polecił pyszną lemoniadę. Jak mogłabym odmówić?
Kanapka była ze słodkiego chleba, chyba z morelami. Do tego burak, ser kozi i rukola. W sałatce poza buraczkami, było troszkę cebuli, ser feta i ser podobny do fety, ale nie tak słony. Wszystko było warte grzechu.
Super obsługa, miły pan podchodził do nas co jakiś czas i pytał, czy kanapka mnie usatysfakcjonowała (oczywiście powiedziałam mu, że dla niej wybrałam się do Berlina, że czytałam o lokalu w internecie, że jest polecany) i jak się czujemy. Ucieszył się, że przyjechaliśmy z Poznania, bo tydzień wcześniej to on był w naszym mieście. Spał w parku. Nie wiem, w którym, nie wnikałam w szczegóły ;)

Są dwie kawiarnie, my byliśmy na Schönhauser Allee 8.
Ciekawa okolica, ale uwaga: lokal nie ma toalety. Dziwne, wiem.





Przed The Barn


Nasz zestaw


Moje szczęście



 Kiedy już się ponownie spotkaliśmy, poszliśmy na kawę. I była to najlepsza kawa od dawna. CK Cafe zdobyli wiele nagród i mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że zasłużenie. Michał pozostał wierny espresso, a ja skusiłam się na cortado. Wow. Będąc w Berlinie, nie możecie opuścić tego miejsca! Pokochałam stoliki z palet!

Cortado








 Byliśmy już wszyscy zmęczeni i postanowiliśmy coś zjeść. Coś gdzieś z listy. Lemongrass. Nigdy nie jadłam tajskiego jeszcze. W ogóle nikt z nas nic nie wiedział, bo nie było zdjęć w menu, a i sama karta była tylko i wyłącznie w języku niemieckim. Dość długo czekaliśmy na obsługę.
Marta napisała, że Pad Thai jest genialne, więc cokolwiek to jest, wzięłam. Z tofu. Było dobre, fajne pikantne. Pozostanę jednak przy włoskiej kuchni, z odchyłami w kierunku sushi, ale jeszcze wrócę na tajskie jedzenie. Nie wiem tylko, gdzie. 

Pad Thai z tofu



A potem już się szlajaliśmy. Wszyscy naprawdę zmęczeni.













Wstaliśmy tego dnia po 5, do domu wróciliśmy o 2 w nocy.
Dziękuję wszystkim, że znosili moje gadanie o jedzeniu przez tyle godzin. Dziękuję J, że nas zawiózł i odwiózł i przepraszam, że jako jedyna zasnęłam w drodze powrotnej...

Mam nadzieję, że wkrótce powtórzymy taki wyjazd. Gdziekolwiek.




sobota, 28 września 2013

Właściciele.






Z banku do notariusza, z notariusza do banku, w poniedziałek jeszcze do sądu, by złożyć wniosek o wpis do księgi wieczystej... Najfajniejszy moment wczorajszego dnia? Po podpisaniu umowy przyrzeczonej, notariusz spojrzał na mnie i na Michała i powiedział:

"A teraz uwaga: od tej chwili jesteście państwo właścicielami mieszkania". 

;)

Przeprowadzamy się za 4 tygodnie. Zleci, wiem.


Dziękujemy wszystkim, którzy wierzyli, że się uda.


Wczoraj świętowaliśmy w Viva Pomodori. Skromnie: risotto z owocami morza i tiramisu dla Michała, a dla mnie panna cota z musem malinowym. Do tego wino, rzecz jasna. Bardzo ich lubię. Nie zawodzą kulinarnie, znają się na (włoskiej) rzeczy. 
Warto wstąpić w piątki i w soboty, bo mają wtedy świeże owoce morza.

Zasnęłam wczoraj o 21. Wykończona emocjami. Naprawdę wykończona. A dzisiaj lekki obiad (zupa szczawiowa, mmmmmmm), a potem idziemy do Bar a Boo. Na pizzę. Może nawet się dzisiaj upiję, a co!

niedziela, 22 września 2013

Berlin część I

Wybaczcie. Nie mamy głowy do ludzi, do bloga, do niczego. Sporo nerwów, właściciele robią jakieś problemy... jeden bank odmówił. Z czterech - nie jest źle ;)
We wtorek lub środę będziemy podpisywać umowę przyrzeczoną, a od niej 3 tygodnie będą dzieliły nas od akcji przeprowadzka. Zaczynamy zbieranie kartonów i uśmiechamy się do zmotoryzowanych znajomych ;) Przeprowadzamy się 500m stąd, ale jednak pewne rzeczy trzeba przewieźć. Wynagrodzę wszelkie trudy winem, obiecuję ;)


Berlin plan

Cofnijmy się do poprzedniej soboty. J popijał wietnamską kawę w Ruinie 2 tygodnie temu i tak mu smakowała, że zaproponował wspólny wypad do Berlina. Jak moglibyśmy odmówić?

Natychmiast pomyślałam o Marcie, której blog absolutnie uwielbiam. I postanowiłam śladami właśnie Marty zwiedzić Berlin. Kulinarnie, rzecz jasna, bo tak głównie podróżujemy. Czerpię od niej garściami, naprawdę często. Najpierw wrzucam plan, który mieliśmy. Ambitny, prawda? Kiedy się spotkaliśmy, już go troszkę skróciliśmy.

skonsy kokosowe, na drogę do Berlina

Na drogę zrobiłam skonsy kokosowe, z bloga Marty, oczywiście, symbolicznie zaczynając w ten sposób wyprawę do Berlina jej śladami. Wyszły mało słodkie i średnio puchate, ale jedzący byli bardzo uprzejmi i twierdzili, że im smakują.
 
Ale po kolei. Pobudka w sobotę po 5 nie należy do przyjemności... Daliśmy radę. O 7 przyjechał J z siostrą. Zaparkowaliśmy pod Berlinem, kupiliśmy dobowy bilet grupowy (dla 5 osób, 16 euro chyba) i ruszyliśmy. Zaczęliśmy od kawy w KafeeBar




Jako że rzadko mam okazji być w kawiarni tak wcześnie, skorzystałam z okazji i zamówiłam cappuccio. Bywało lepiej, ale do Włoch jeszcze kawałek... Bardzo sympatyczni ludzie, spokojne miejsce. Ale to nie było to. Poza tym troszkę wszyscy byliśmy spięci, no i nie ukrywam, że miałam problem z językiem. Bo jak inaczej zamówić kawę, niż "Due caffe"? ;> Strasznie żałowałam, że nie odkurzyłam duolingo na kilka dni przed wyjazdem, bo dosłownie zabrakło mi języka w gębie, chociaż sporo rozumiałam i miałam wrażenie, że gdybym tylko troszkę się przyłożyła, byłoby przyjemniej... Oczywiście w Berlinie nie ma problemu, by porozumieć się po angielsku, ale lubię zawsze troszkę pogadać w ojczystym języku gości. Nawet w Grecji się starałam, choć w warzywniaku i innych pobliskich sklepach byli dla mnie bardzo wyrozumiali...

 

Troszkę rozluźnieni, ruszyliśmy w stronę Oranienstrasse 196, by zjeść humus i falafela. Będę bardzo miło wspominać pana z "1001 Falafel", który doceniał moje wysiłki, jeśli chodzi o krótkie zdania po niemiecku i nein zamiast yes. Humus średni, bo zbyt zmielony, ja lubię jednak jak są kawałeczki, jak coś chrupie. Kuleczki z ciecierzycy to mistrzostwo świata... a smażony ser halloumi, który tylko J wziął był genialny i oboje zazdrościliśmy mu okropnie! Jedna rzecz tylko na minus - placki były nieświeże, tzn z paczki, pan ich nie wyrabiał na miejscu.








Posileni, mogliśmy iść dalej, ale powolutku, bo jak już znaleźliśmy się na dzielnicy Kreuzberg, to trzeba było się trochę porozglądać. Bardzo kolorowo, masa knajp wszelkiego typu, od kawiarenek po obiadowe stacje.
Dużo zrobiła pogoda, bo w Poznaniu cały dzień padało, a nam udało się urwać jeszcze jeden dzień lata. około 23 stopni, cały dzień słoneczny. Mamy szczęście ;)

Nie mogliśmy nie wejść do Prinzessinnengarten. To ogród miejski, stworzony przez grupę zapaleńców w 2009 roku. Miał być skromny, ale nieoczekiwanie też dla twórców, rozrósł się. Można tam kupić rośliny, uczestniczyć w warsztatach ogrodniczych, napić się kawy, zjeść pyszne ciastko, a popołudniu zjeść obiad, przygotowany z produktów dostępnych w ogrodzie. Można po prostu przyjść ze swoim jedzeniem i piciem i odrabiać lekcje z koleżanką (widzieliśmy to), albo posiedzieć z dziećmi i nikt nas nie wyrzuci. Jest cudownie, ekologicznie, przyjaźnie, zakochałam się!












Ul!!!