run-log.com

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Veni, vidi, vici!

Wstaliśmy ok 6:30, zjedliśmy śniadanie, popiliśmy kawą i zaczęliśmy się zastanawiać, co my w ogóle wyprawiamy. Ruszyliśmy po 9, by oddać wiatrówki do szatni i trochę się rozejrzeć. Ledwo zdążyliśmy na start, choć mamy go pod samym nosem, hehe. Rodziców oczywiście nie znaleźliśmy, ale o to mogło być trudno przy ponad 4000 startujących osobach. Oboje byliśmy zdenerwowani- co tu ukrywać, ale jak zobaczyliśmy tych ludzi wokół siebie i to samo zdenerwowanie na ich twarzach- dla wielu to też był debiut!- było nam lepiej. Bałam się bardzo o nogi, powtarzałam, że muszę szurać od początku, a później Gallowayem, czyli marszobieg, inaczej nie dam rady. Ale to było trudne, gdy WSZYSCY oprócz mnie biegli. Znałam jednak aż za dobrze ból piszczeli, więc już przy Galerii Malta maszerowałam, dając się wszystkim wyprzedzać. Oczywiście, gdy tylko wbiegliśmy na Jana Pawła, poczułam przeszywający ból obu nóg. Przy Śródce było tak źle, że chciałam się cofnąć do domu, ale po chwili postanowiłam jeszcze trochę powalczyć. No i cóż, około 6km przeszło! Do tego czasu biegłam cały czas przedostatnia- za mną był tylko jakiś dziadek, który ostatecznie chyba nie ukończył biegu. Było to potwornie deprymujące, naprawdę. Byłam bliska płaczu, że w ogóle wszystko bez sensu i co to będzie. Ale ok 7km zaczęłam wyprzedzać tych wszystkich cwaniaków, którzy mnie zostawili z bólem! Zagapiłam się i kilka razy biegłam bez przerwy ponad 10 minut, później już z rozsądku przechodziłam do marszu. Na 10. kilometrze było źle- już byłam bardzo zmęczona, czułam nogi, było mi potwornie gorąco, czekałam na toi toi (nie zauważyłam na 5. km!), nie chcąc skończyć jak Paula Radcliff , pot wycierałam frotką, którą miałam na nadgarstku. Poza tym był to czas na  Łęgach Dębińskich, gdzie była przed nami długa prosta i niewiele cienia, a słońce grzało potwornie! Po tamtym punkcie z napojami i toaletami już bardzo pilnowałam, by po każdych 2 minutach biegu były 2 minuty marszu, bo inaczej nie wytrzymam do końca. Od 7km widziałam wciąż plecy dziewczyny, która 80% maszerowała, w końcu ją zgubiłam po 12.km (miałam w planach wyprzedzić ją na mecie, ale właśnie na 12.km wiedziałam, że to chyba ostatnia chwila, kiedy mam siłę przyspieszyć). Wciąż kontrolowałam czas, wtedy już wiedziałam, że będzie na styk. Czułam nogi, bolał mnie palec u nogi, nie wiedziałam, co będzie. Potwornie chciało mi się pić- przeklinałam siebie, że nie wzięłam czapki na takie słońce!

Obrazy po drodze były dość dramatyczne. Kilka osób leżało na poboczu, przykryci folią, nad nimi medyczni z kroplówkami, po chwili ładowali ich do karetek- tak co najmniej 4 osoby. Podejrzewam odwodnienie, czemu się nie dziwię, ale my w sobotę wypiliśmy ok 1,5l wody, a w niedzielę rano dodatkowo po 3 szklanki. Nie ukrywam, że wtedy, na jakimś moście (nawet nie wiem, gdzie byłam z tego wszystkiego...), gdy widziałam tych ludzi w karetkach, robiło mi się słabo- to był akurat most, pod górkę, pod wiatr, w pełnym słońcu. Coś strasznego. Zobaczyłam, że to już 17.km za mną, znajomi rodziców czekali na górze i dopingowali- dzięki nim znowu zaczęłam truchtać, ale byłam już na wykończeniu, serio. Było tak źle, że chciałam zejść na bok i wrócić do domu, naprawdę słabo się czułam, miałam bardzo suche usta, potworne pragnienie, a wiedziałam, że punkt z wodą będzie za ok 16minut, czyli 2 km. I wtedy zobaczyłam telewizję! Nie byle jaką, bo naszą WTK ;) Obok mnie truchtała jakaś pani, zgrabnie wysunęłam się na prowadzenie, lekko od niej w bok odbiegając, uśmiech numer pięć i...już wiedzieli, do kogo mają podejść ;) "Proszę pani, gdzie peleton?", Majka na to "Kenijczycy są tuż za mną" "yyyy, rozumiem, do zobaczenia na mecie", "Na razie", "...albo i nie"- dodała, gdy ją minęłam. "Słyszałam!"- krzyknęłam na odchodnym. A to paskuda! Jeszcze dziś napiszę mejla, że się udało ;) Po nich ujrzałam zakręt, za którym był mój blok- już wiedziałam, że jakieś 2 km do końca, za chwilę woda, ale już szłam, już było mi wszystko jedno. Ważne, że za mną było kilka osób, hehe. Wypiłam 2 kubki, małymi łykami, trzeci wzięłam na drogę- trochę było lepiej, ale żałowałam, że zwinęli się wolontariusze z kostkami cukru i czekolady- przecież to nie Kenijczycy tego potrzebują, oni są po 1h na mecie. To my, ci ostatni, potrzebujemy najbardziej tego picia i cukru!

 Już na malcie, już minęłam tablicę "20km", ale szłam, wśród ludzi z medalami, już wypoczętych, po piwie. Nagle ktoś krzyknął "Biegnij, już tylko 800 metrów!" i wtedy zobaczyłam Polly Elvisa na rolkach. Szybko się poznaliśmy, towarzyszyli mi do końca, przed górką wiedziałam, że przede mną jakieś 150 m i dopiero wróciłam do truchtu. I uważajcie. Łzy w oczach, nogi mi się plączą, facet z mikrofonem krzyczy coś, że Joanna dzielnie biegnie, a kibice z obu stron krzyczą i klaszczą! Masakra, oni nawet nie wiedzą, ile to znaczy tam, na mecie, naprawdę! Facet z mikrofonem trzymał mnie za rękę i nie chciał puścić, a ja zgięta w pół trzymałam łzy dla Michała. W końcu się uwolniłam, zobaczyłam go na trybunach, ale były jakieś barierki. Przeszłam pod nimi, po prostu musiałam do niego biec- bo znowu biegłam! Jak już byłam na schodach, 10m od niego, jakiś starszy facet mnie zatrzymał i krzyczy "A pani o medalu zapomniała!" JEZU. Wracam pod barierkami, modląc się, by nie pomyśleli, że oszukuję, wchodząc bokiem i odbieram medal. Zaczepia mnie rodzina Michała, mijam ich powtarzając "Zaraz będę rzygać, idę do Michała" i w końcu udało mi się przedrzeć przez tłum fanów, hehe. W końcu mogłam sobie popłakać ze szczęścia. I mdłości minęły nawet! Ale pierwsze, co powiedziałam Michałowi, to „Pić, proszę”- na mecie był stół z izotonikami i wodą, ale nic nie widziałam. Wypiłam 2 kubki izo i 3 wody. Na to piwo. W domu jeszcze 0,5l wody i pół piwa.

Mamę znalazłam na trasie około 4-5km, dostała potwornego skurczu łydki. Na poboczu robiła jakieś ćwiczenia, myślałam, że zrezygnowała. Wyobraźcie sobie, że  z tym skurczem biegła/maszerowała do końca, wpadła na metę przedostatnia, niestety zataczając się z wycieńczenia… Medyczni ją od razu wzięli na badania. Na szczęście było ok., tylko dostała zalecenie zaaplikowania sobie po powrocie potrójnej dawki potasu i magnezu. Ale wyglądała słabo.

Ojciec z kolei miał też mroczki przed oczami przez chwilę- ale myślę, że oboje z mamą nie zjedli makaronu dzień wcześniej i nie pili tyle wody, tak jak my. To naprawdę pomaga! Wiecie, mój ojciec jest z tych tough Man, z ironów. I skoro on się źle poczuł, bardzo zaczął się martwić o mnie i o mamę. Michał mu powiedział „O Majkę się nie martwię. Biegała, na pewno za chwilę będzie na mecie cała i zdrowa”. Jak on wierzył, kurde!

A Michał…. Wybrał pacemakera na 2h, a na metę wpadł przed nim! Oczywiście nic go nie boli. Za to ja mam problem nie tylko z siadaniem, ale i wstawaniem i właściwie z jakimkolwiek ruchem. Boli mnie wszystko, nawet plecy. Ba! I ramiona+ kark, ponieważ je sobie spaliłam (były 24 stopnie, a biegliśmy w pełnym słońcu!), więc od wczoraj traktuję je panthenolem. Wszyscy się opaliliśmy ;) 

Kibice podczas półmaratonów i maratonów są w Poznaniu najlepsi- to mówią wszyscy, ale dopiero wczoraj zrozumiałam, o co chodzi. Długo biegłam ostatnia lub przedostatnia, szłam z bólem, ale oni jeszcze stali, czekali na mnie, by krzyczeć, klaskać, pomagać, trąbić, hałasować- bo jakie oni różne przedmioty mieli, rany! Jakiś starszy pan np. „Dalej lala, biegnij!”- oczywiście przy dopingu wracałam do biegu, dziękując i się kłaniając w pas, inaczej nie można było. To nie jest takietam gadanie- to naprawdę pomagało i wzruszało jednocześnie! Do tego kilka zespołów muzycznych, albo „Final countdown” z płyty na 18.kilometrze, gdy już nie kontaktowałam. Nie sposób było się nie uśmiechać! Atmosfera niesamowita!
Dodawałam sobie trochę odwagi i ściemniałam, że to nic, że jestem na końcu, gdy np. zagadywałam policję „Gdzie oni się wszyscy podziali?” ;) Ale ogólnie miałam nadzieję jednak się zmieścić w tych 3h.

Z racji, że Lech był jednym ze sponsorów, piwo było za darmo! I wiecie, nigdy tak szybko nie wypiłam kufla, naprawdę. Jej, jak wchodzi! Po powrocie zamówiliśmy po wielkiej pizzy i zasnęliśmy na 3h.  W międzyczasie przyjmowałam telefoniczne, mejlowe, smsowe i facebookowe gratulacje. Za wszystkie bardzo dziękuję i jeszcze raz dzięki za wiarę. Wiem, że dużo pisałam o tym w ostatnich 2 miesiącach, że wszyscy wiedzieliście, jak to jest dla mnie ważne, ale Wasz odzew PO i ilość gratulacji naprawdę mnie przerosła. A przecież ledwo się zmieściłam w czasie… Teraz myślę, że żaden wyczyn, hehe. Ale, jakkolwiek to zabrzmi, naprawdę czuję się silniejsza, czuję, że więcej mogę. Mimo gojących się ran ;) Wygrałam walkę ze swoim ciałem, które odmawiało mi posłuszeństwa wielokrotnie podczas tych 21km. I to jest moje największe zwycięstwo.

Dobrze, że wzięłam urlop na dziś. Naprawdę wszystko boli, nawet włoski odpuściłam. Staszewski radzi zmusić się dzisiaj do 20-30minutowego truchtu, ale nie dam rady, głównie przez ten paluszek. Michał, oczywiście, robi taki właśnie rozruch dzisiaj.

Obudziłam się dziś i pomyślałam „Nigdy więcej… aż do 12.czerwca”- półmaraton w Grodzisku Wielkopolskim, rodzice też jadą! ;) Mam 2 miesiące, by zwiększyć wytrzymałość, przyłożyć się do siły biegowej i zadbać o piszczele oraz kolana. Cel- 2h:30 minut.

Wyniki:
Mama- 3h 01min 45 sek
Tata- 2h 30min 59 sek
Michał- 1h 53min 37 sek
ja- 2h 48min 33 sek

Za mną na metę wbiegło jeszcze 17 osób ;)
 Jeszcze słowo. Biegam dzięki Michałowi- on mnie zaraził i nauczył tego, co sam umie. On czuwa nad właściwym rozciąganiem i mobilizuje do każdego treningu. Ale decyzję o starcie w półmaratonie podjęłam dzięki Polli i dzięki TEMU wpisowi. Wtedy natrafiłam na jej blog i zapragnęłam pobiec, jak ona. Bardzo inspirująca dziewczyna i fajnie, że w końcu się poznałyśmy. Pewnie wkrótce wrzucę foto z naszego spaceru do mety ;)


Jeszcze raz dziękuję!


ps. Edit: wrzucam zdjęcie z Polly i Elvisem na ostatnich 500 m i jakieś z trasy- kiedy już kogoś dogoniłam.



6 komentarzy:

  1. WOW! Ale świetną relację napisałaś, poczułam jakbym tam była. Jesteś bardzo bardzo dzielna. Brava ragazza! Gratulacje! Wiedziałam, że Ci się uda!

    OdpowiedzUsuń
  2. sweet! :) Mi też jest bardzo miło, że się poznałyśmy, w końcu!, i to w takim przełomowym momencie!
    ... bo wiesz... na tym biegu nic się nie kończy... tu dopiero się wszystko zaczyna!
    powodzenia w Grodzisku!

    OdpowiedzUsuń
  3. Super, że dałaś radę :-). Pierwsze koty za płoty, ale prawdziwą satysfakcję odczujesz, jak cały dystans przebiegniesz od startu do mety. Jeśli chodzi o doping i adrenalinę, to jak sama poczułaś, tego nie da się poczuć na treningu. To taki bonus dla nas, startujących ;-). Jeszcze raz gratulacje i do zobaczenia w Grodzisku. Polecam Ci przeczytać Skarżyńskiego (o ile wcześniej nie miałaś okazji). Szczególnie "Biegiem przez życie". Jeśli chcesz, mam poprzednie wydanie do pożyczenia (baza się nie zmieniła).

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja po tym wpisie na blogu Polly zapisałem się w zeszłym roku do startu w Dąbrowskim Półmaratonie, ale okoliczności później się tak poukładały, że niestety wystartować się nie udało :/ no ale wszystko przede mną :) I jeszcze raz gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  5. Elvis, wy jesteście tacy fajni!

    OdpowiedzUsuń