Wczoraj około południa rodzice żegnali nas pod naszym blokiem. Po 28 godzinach jazdy w aucie nie mogliśmy sobie pozwolić na siestę- pralka nawalała, więc Michał bawił się w mechanika, a ja biegałam ze szmatami i miskami, by wspólnymi siłami pozbyć się wody z mieszkania. I tak biegaliśmy między pralką, a...lodówką. Już był czas najwyższy na jej rozmrażanie, a po wakacjach mieliśmy mało rzeczy w środku, więc uznaliśmy to za dobry moment. Ze wszystkim uporaliśmy się ok 18, w międzyczasie jedząc jajecznicę z cukinią i pomidorami, z odrobiną cebuli- nic więcej nie mieliśmy ;) Na szczęście dzisiaj miałam jeszcze urlop, więc dokończyłam pranie, pozwoliłam wrócić wszystkiemu na swoje miejsce, a po wszystkim...pobiegłam ;) Ale o bieganiu później.
Jesteśmy cali, zdrowi, opaleni, już stęsknieni za Rzymem (Michałowi się nawet śniło dzisiaj Wieczne Miasto!), snujemy się po mieszkaniu, myśląc o kolejnym wyjeździe- chissá, może tym razem stamtąd nie wrócimy? ;> Więcej na przełomie roku na ten temat ;)
Będę Wam dawkowała relacje z wakacji, również zdjęcia (najszybciej możecie je zobaczyć na facebooku- kogo nie mam w znajomych, niech pisze wiadomość, że czyta i chce oglądać, to dodam z przyjemnością ;>), ponieważ sporo się dzieje i będzie działo- wrzesień oznacza dla mnie w tym roku 2 ciężkie egzaminy, na które chwilowo nie mam jeszcze żadnego pomysłu ani notatek. Słabo? Trochę, ale nie zamierzam wpadać w depresję z tego powodu. ... Jeszcze nie ;)
To może na początek się pochwalę- kilka rzeczy sobie przywieźliśmy w tym roku, do jedzenia dla nas, a dla mnie (chwilowo) do czytania. Wiem, w Polsce też są suszone pomidory (ale czy taki słój za 2 euro?), jest też anchois (ale czy za 1 euro?), mamy również ryż do risotto (znajdzie się pewnie za 1,30 euro), w jakichś okrutnie drogich piotrach i pawłach odnajdziemy salsę truflową (choć nie jestem pewna, czy za 2,80 euro...), pastę z anchois (0,90 eurocentów), nie widziałam za to pesto z cukinii (też było poniżej 1 euro), no i malutki słoiczek z vongole w sosie pomidorowym za 0,90 eurocentów również nie pozwolił nam przejść obok siebie obojętnie. A teraz wina... Chainti było za 2 euro, więc wzięliśmy od razu 2, sycylijskie 1,5 litrowe za 2,30 euro (pyszne!), Montepulciano ukochane moje za 1,45 euro. I tak dalej. Jak widzicie ceny żywności we Włoszech są porównywalne do polskich, a często niższe (jeśli się szuka marketów, a w nich narodowych specjałów- jak wino). Mieliśmy przywieźć sobie porządnej oliwy, mąki do pizzy i tysiąc innych rzeczy... Prossimo anno ;> A w woreczku pod zdobyczami kulinarnymi są muszelki, rzecz jasna.
I libri... aj, w samym San Benedetto del Tronto znaleźliśmy dużą księgarnię- trochę na kształt poznańskiej Powszechnej na Starym Rynku. Zaszyliśmy się tam na godzinę. Wybrałam 3 książki, zapłaciłam 20 euro, mniej więcej tak jak w Empiku, prawda? Ceny w ogóle jak u nas, średnio 8-10 euro, choć bardzo dużo promocji na poprzednie wydawnictwa (np. Dostojewski z naklejką "lirową" za 3 euro itd. Myślałam, że mi serce pęknie, gorączkowo licząc pieniądze...), a to oznacza, że skoro oni zarabiają pewnie 2-3 razy więcej niż Polacy, to mają tanie książki, tańsze niż u nas. Cóż za niesprawiedliwość, ech. Zmieniałam decyzję kilka razy, ostatecznie wzięłam opowiadanie mojego ukochanego Poego (za 2,5 euro), powieść Niccolo Ammanti (10,50 euro, jest tłumaczony na ponad 40 języków- później pomyślałam, że Coelho ostatecznie pewnie też, więc niekoniecznie musi to o czymś świadczyć... Ale wyglądało w środku dobrze, zobaczymy. Może ktoś czytał? A na koniec dorzuciłam Hessego za 7,50 euro, którego polecał mi Alessandro z Rzymu. Nie czytałam, również po polsku, no zobaczymy.
A teraz nalejemy sobie chianti, by jutro stawić czoła wszystkiemu, co czeka na mnie w pracy ;)
Parola del giorno: tornare
Ieri siamo tornati a casa, non é facile...