Od zeszłego poniedziałku mroziłam kolano, dzielnie ćwiczyłam, walczyłam trochę z gardłem też, ale chyba przegoniłam.Dopiero w sobotę zdecydowałam się na trening, ale krótki- 2,5km, bardziej traktowałam to jako rozruch przed niedzielą.Wróciłam załamana, przebiegłam ten marny dystans w 16 minut, ale czułam się strasznie- ciężkie nogi, mocne słońce utrudniło znacznie bieg. Wróciłam, długo ćwiczyłam, dorzuciłam nowe zestawy na nogi. Jednak głowę miałam zwieszoną, nie czułam się w formie. Wieczorem mieli do nas wpaść sąsiedzi na wino, więc posprzątaliśmy i ogarnęliśmy wszystko, a nawet ciasto upiekłam ze śliwkami (jaj! smak dzieciństwa znalazłam, polecam przepis!), a godzinę przed spotkaniem okazało się, że sąsiadka pada ze zmęczenia, więc przepraszali i przesunęli na kolejny weekend. Nie ma problemu, zdarza się, ciasto zjedliśmy sami ;) Wino wypiliśmy też sami. Stwierdziliśmy, że jak już mamy wolny wieczór, to może film. To może coś amerykańskiego, na sobotę, jakiś oscar albo sensacja, mhm? Padło na "Fightera" z Oscarem za drugoplanową rolę dla Christiana Bale'a. Słuszna nagroda, cokolwiek ona oznacza, ale zagrał świetnie, zresztą można śmiało powiedzieć, że ten film to Bale. Film lepszy, niż się spodziewaliśmy, do obejrzenia w weekend, kto jeszcze nie widział.
Wypiliśmy to wino, poszliśmy spać i obudziliśmy się...10h później, czując się jak jakieś flaki. W ciągu dnia okazało się, że to wszystko przez front, który nadszedł wieczorem. Nie byliśmy zdolni do biegu po śniadaniu, więc zrobiliśmy wycieczkę do Ikei pod pretekstem kupna garnka- znowu wydaliśmy straszne pieniądze na kolejną półkę i inne rzeczy, aj. Teraz mam
nawet kapcie z Ikei (za 10zł!) ;>
Po Ikei zjedliśmy spaghetti z anchois i kaparami, długa drzemka, a po niej kawa i bieg. Michał 27km (słownie: dwadzieścia siedem kilometrów), ja- skromnie 4,7km. Wcześniej dzwonił ojciec, który mówił, że przebiegł tego dnia 22km, że ledwo dobiegł, miał jakieś bóle ud, kolan i co tylko- prawdopodobnie było to spowodowane lekiem zwiotczającym mięśnie (aktualne leki an nadciśnienie mu się skończyły), w każdym razie mówił, że biegło się fatalnie.
Uzbrojeni w tę informację, nastawiliśmy się na trudny trening. I teraz uwaga: dla mnie najtrudniejszych jest pierwszych 12 minut, wydaje mi się nawet, że za chwilę zawrócę do domu, że to nie ma sensu itd, dopiero bliżej kwadransa łapię rytm. Biegnę, biegnę i nic. Ledwo jakieś sapanie, nogi lekkie. "Tylko powoli, bo zabraknie ci sił na koniec"- powtarzam sobie w parku, myśląc, że organizm prowadzi ze mną jakąś dziwną grę. Ale nie prowadzi, a ja całe 21 i pół minuty biegnę z uśmiechem, lekko, jak sarenka, bez większego wysiłku, a ostatni kilometr robię (tak myślę) w III zakresie. Czas cudny: 6:48 to średnie tempo na 1 kilometr, czyli jak przed wakacjami. W domu długo się rozciągam, zwiększam ilość nożyc i innych ćwiczeń "kledzikowych" i czekam na Michała. Wraca po prawie 2,5h i mówi, że chyba miał "runner's high", czyli nic innego jak odlot biegacza. Jakiś trans, dziwny stan, kiedy biegniemy, jakbyśmy byli już maratończykami, z lekkością, na luzie, porównują to do orgazmu, ale byłabym ostrożna w takiej opinii... Anyway, było super, naprawdę (Michał całe 27 km utrzymał tempo 5:48 na 1 kilometr!) i oczywiście już chciałam się rzucać na kolejnym treningu na zwiększenie tempa i dystansu, ale Michał skutecznie wybił mi to z głowy. Przekonał mnie, że warto teraz ugruntować ten dystans i tempo, więc poradził wtorek i czwartek przebiec w ten sam sposób (czyli 4,7km), w sobotę znowu 2,5km, a w niedzielę 8,4km (park + Malta) jako długi bieg, podsumowujący cały tydzień. No zobaczymy, myślę jeszcze, by w czwartek dołożyć interwały jakieś na koniec, jak myślicie? Ile i jak na początek? 4x20 sekund (ok 60 kroków) tuż pod koniec treningu? Tak chyba będzie najrozsądniej.
Wypiliśmy to wino, poszliśmy spać i obudziliśmy się...10h później, czując się jak jakieś flaki. W ciągu dnia okazało się, że to wszystko przez front, który nadszedł wieczorem. Nie byliśmy zdolni do biegu po śniadaniu, więc zrobiliśmy wycieczkę do Ikei pod pretekstem kupna garnka- znowu wydaliśmy straszne pieniądze na kolejną półkę i inne rzeczy, aj. Teraz mam
nawet kapcie z Ikei (za 10zł!) ;>
Po Ikei zjedliśmy spaghetti z anchois i kaparami, długa drzemka, a po niej kawa i bieg. Michał 27km (słownie: dwadzieścia siedem kilometrów), ja- skromnie 4,7km. Wcześniej dzwonił ojciec, który mówił, że przebiegł tego dnia 22km, że ledwo dobiegł, miał jakieś bóle ud, kolan i co tylko- prawdopodobnie było to spowodowane lekiem zwiotczającym mięśnie (aktualne leki an nadciśnienie mu się skończyły), w każdym razie mówił, że biegło się fatalnie.
Uzbrojeni w tę informację, nastawiliśmy się na trudny trening. I teraz uwaga: dla mnie najtrudniejszych jest pierwszych 12 minut, wydaje mi się nawet, że za chwilę zawrócę do domu, że to nie ma sensu itd, dopiero bliżej kwadransa łapię rytm. Biegnę, biegnę i nic. Ledwo jakieś sapanie, nogi lekkie. "Tylko powoli, bo zabraknie ci sił na koniec"- powtarzam sobie w parku, myśląc, że organizm prowadzi ze mną jakąś dziwną grę. Ale nie prowadzi, a ja całe 21 i pół minuty biegnę z uśmiechem, lekko, jak sarenka, bez większego wysiłku, a ostatni kilometr robię (tak myślę) w III zakresie. Czas cudny: 6:48 to średnie tempo na 1 kilometr, czyli jak przed wakacjami. W domu długo się rozciągam, zwiększam ilość nożyc i innych ćwiczeń "kledzikowych" i czekam na Michała. Wraca po prawie 2,5h i mówi, że chyba miał "runner's high", czyli nic innego jak odlot biegacza. Jakiś trans, dziwny stan, kiedy biegniemy, jakbyśmy byli już maratończykami, z lekkością, na luzie, porównują to do orgazmu, ale byłabym ostrożna w takiej opinii... Anyway, było super, naprawdę (Michał całe 27 km utrzymał tempo 5:48 na 1 kilometr!) i oczywiście już chciałam się rzucać na kolejnym treningu na zwiększenie tempa i dystansu, ale Michał skutecznie wybił mi to z głowy. Przekonał mnie, że warto teraz ugruntować ten dystans i tempo, więc poradził wtorek i czwartek przebiec w ten sam sposób (czyli 4,7km), w sobotę znowu 2,5km, a w niedzielę 8,4km (park + Malta) jako długi bieg, podsumowujący cały tydzień. No zobaczymy, myślę jeszcze, by w czwartek dołożyć interwały jakieś na koniec, jak myślicie? Ile i jak na początek? 4x20 sekund (ok 60 kroków) tuż pod koniec treningu? Tak chyba będzie najrozsądniej.
Parola del giorno: bazzicare- spotykać się (z kimś), przykład:
Domani bazzico in giro con Stefano e poi andiamo al cinema e poi chissà… magari conosciamo qualche ragazza…magari!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz