run-log.com

środa, 22 sierpnia 2012

Drużyna Gazety 2012 - VIII tydzień - wciąż boli

Przed północą nie zdążę, no ale co zrobić ;) 

Tak na szybko tylko relacja z minionego już, VIII Tygodnia z Drużyną Gazety Wyborczej:


Poniedziałek 4km, tempem 7:18/km
Środa 4,6km, tempem 6:47/km
Niedziela 5km, tempem 6:27/km
Lekki tydzień to był, bo po tygodniowej przerwie.
Wciąż boli, ale nie kostka! :)
Kostka dużo lepiej, tzn masując boli, ale nieporównywalnie mniej, więc jest postęp. Natomiast masując shina... naprawdę muszę szukać bólu ;) Ale masuję dalej, jutro do dr Marszałka znowu, bo jednak codziennie lekko kostkę czuję, głównie rano - tak jakby musiała się rozruszać. Najważniejsze jednak, że nie boli podczas biegu i bezpośrednio po nim.
W niedzielę musiałam skrócić bieg o 1,5km, bo niestety znowu dokucza kolano po zewnętrznej :( Dalej robię Kledzika, dołożyłam też te ćwiczenia, już naprawdę nie wiem, co więcej... Z linka to ostatnie ćwiczenia robię od dawna, a to z wałkiem boli masakrycznie... Ale robię, no bo co. Codziennie. I naprawdę rozciągam świetnie udo, kilka razy, zawsze po 30 sekund.

Nie boli tak, że nie mogę biec, ale boli wystarczająco, by dać mi powód do przerwania biegu. Czy jest w ogóle sens dalej się przygotowywać do maratonu, jak nie mogę robię porządnych wybiegań?! Moim zdaniem nie. Już się pogodziłam z tym, że nie przebiegnę mojego pierwszego maratonu w całości, bo po prostu pewnych rzeczy nie przeskoczę. Mam tylko nadzieję, że wszystko na tyle wyleczę, by reprezentować Drużynę Gazety człapiąc np Gallowayem. Ech.

A tak cudnie się dzisiaj czułam podczas biegu! Lekko, bez problemów z oddechem, nogi niosły cudownie... Aż do 4km, gdy wrócił ból kolana.

Uciekać śnić dalej o Neapolu. I prawdziwej pizzy.



niedziela, 19 sierpnia 2012

Pakują się :)

No dobrze, czas się przyznać, co robimy, gdy nas nie ma, gdy nie piszemy. Proste: pakujemy się, googlujemy, co tu jeszcze zwiedzić, gdzie pojechać, liczymy euro, na ile lodów i pizzy wystarczy i czy na pewno uda się finansowo dojechać do Neapolu? W czwartek jedziemy po pracy do moich rodziców i w piątek rano już do Włoch, autostradą nówką-sztuką :)
Drugi raz się zdecydowaliśmy na domek do spółki z moimi rodzicami i myślę, że będzie co najmniej tak przyjemnie, jak rok temu. Domek ma 2 sypialnie i salon połączony z kuchnią i jest położony... na plaży ;) Tym razem będziemy w Terracinie, nad Morzem Tyrreńskim, 100 km od Rzymu i 120 km od Neapolu. Jako że Rzym odwiedziliśmy rok temu, w tym roku pojedziemy do Neapolu, ale tylko na 1 dzień, bo naprawdę na więcej nas nie stać w tym roku. W ogóle bardzo oszczędnie w tym roku, bo przecież wakacji nie miało w ogóle być. Ale cieszymy się, że w ogóle jedziemy. Jesteśmy w 80% spakowani, dzisiaj rodzice zabrali najcięższe rzeczy (głównie książki :D), teraz tylko dopieszczamy szczegóły, jak mydło Biały Jeleń do prania ciuchów biegowych, baterie do sprzętu muzycznego i inne takie drobiazgi ;)

Pogoda optymistycznie nastraja, ale warto pamiętać o tym, że przy takiej temperaturze wilgotności jest na poziomie 30%, a u nas ok 70-80%, więc tam się tego naprawdę tak nie odczuwa, a i potliwość w związku z tym jest dużo niższa. Może dzięki temu nie będziemy musieli wstawać o 6 rano na trening, tylko wystarczy o 7... ;) Bo wiecie, 1/3 naszych bagaży to rzeczy związane z bieganiem. U ojca też. Każdy wypoczywa na swój sposób, a ja wierzę, że wśród Was jest wielu takich, którzy wstają o świcie na urlopie tylko po  to, by pobiegać! ;)

Odnośnie jeszcze Neapolu, to zrobimy sobie po prostu spacer po mieście. Znaleźliśmy 2 ciekawe miejsca : 1., 2. - znacie? Ktoś z Was był? Bo trzeba zjeść pizzę i bruschettę w tym mieście, a poza tym? Nie bierzemy pod uwagę Vezuvio ani Pompei (zwiedziłam je jako dziecko, a teraz za mało czasu będzie, by wrócić lub odkryć tajemnice Herkulanum), więc może ktoś podsunie pomysł, o które miejsca zahaczyć w Neapolu? Co jeszcze zjeść lub wypić?
Dziękuję serdecznie Julii Wollner za pomoc ;)


Odezwę się do Was przed wyjazdem, obiecuję ;)




sobota, 11 sierpnia 2012

Drużyna Gazety 2012 - VI tydzień, znowu przerwa

Nie pisałam tu dużo o bieganiu a i o niebieganiu - albo nie było kiedy, albo nie było o czym. Od 3 tygodni zmagam się z bólem, powróciła kontuzja kostki, którą skręciłam rok temu. Myślałam, że to buty - udałam się nawet do sklepu na badanie stopy. Oczywiście jestem pronatorem, oczywiście wybiegałam już stabilizator, więc to raczej dlatego mnie boli kostka wewnątrz. Ok, zamówiłam nowe buty na allegro, zapłaciłam za nie ponad 300 zł, ale dalej bolało, a nawet bardziej. Załamana kompletnie, bo Trener zakazał biegać, a tu leci kolejny tydzień przygotowań do maratonu, gdy ja jestem w lesie. Dosłownie, bo największy dystans w ostatnich miesiącach to 13 km. Porażka. Powinno być już 20 w ramach długiego wybiegania.Słabo to widzę, ale o tym później.
Zdecydowałam się na wizytę u słynnego dr Marszałka. Przez telefon postawił diagnozę (trochę byłam zaskoczona, ale przyjeżdżają do niego ludzie z Mazur, jest wybitnym specjalistą w dziedzinie fizjoterapii, więc pomyślałam, że musi coś w tym być), która zwaliła mnie z nóg, zamierzał bowiem zerwać niewłaściwe zrosty po skręceniu kostki i na nowo ściągnąć mięśnie. Jak to dla Was brzmi?! Jechałam do niego przerażona. 

Pokazałam, gdzie mnie boli, a doktor na to, że to jednak coś innego, zapytał o inne kontuzje. Powiedziałam o shin splints, który powraca mniej więcej co pół roku. W tej samej nodze. Przebadał mnie, następnie zaprosił na łóżko i się zaczęło... Okazało się, że shin. A do tego niedoleczona kostka (bo jednak musi być rehabilitacja ZAWSZE po skręceniu) i połączyło się to u mnie, co się zdarza, ale jednak u mnie w sposób tak niezwykły, że Dr Marszałek stwierdził, że to rzadkość, on się z tym nie spotkał w swojej karierze. Czuję się wyróżniona jak cholera. Jęknęłam tylko "To oznacza słynny masaż dr Marszałka". Uśmiechnął się.

Już wiem, po co ręcznik miałam przynieść. Spociłam się potwornie - z bólu. MASAKRA to mało powiedziane. To naprawdę rzeźnik. A wszystko przy użyciu palców. Masowałam sobie w podobny sposób shina, ale nigdy tak mocno, nigdy tak, że mi słabo było sekundami... i wtedy pan doktor pytał "Czy to jest ból?"...- po to, by nagle, po kilkunastu sekundach, które trwały wieczność, usłyszeć "Czy ból puszcza?". No puszcza, puszcza - chwilę po tym, jak dochodzimy do maksimum mojej wytrzymałości na ten właśnie ból. A to co robił przy okostnej, czy jak to nazywał, to strzelanie i przeskakiwanie czegośtam przy kostce to nie była rzeźnia, tylko ubój. I oczywiście mam sobie to robić 2-3 razy dziennie. 
 Problem polega na tym, że naturalnym odruchem człowieka jest unikanie bólu i kiedy masuję i czuję ból, przestaję, albo zmniejszam ucisk, albo szukam innego miejsca, choćby centymetr dalej. A tu mam szukać bólu, wzmagać go do łez i czekać aż przejdzie, masując tym mocniej, im bardziej czuję ból. To naprawdę nieludzkie.
A 22.08. znowu do niego przyjść, bo jak się wyraził "Tu będzie jednak więcej pracy"...

Jeśli wczoraj czułam nogę po wizycie u fizjoterapeuty, to dzisiaj naprawdę boli. Cała noga. Już wieczór, a ja jeszcze się nie masowałam, bo jak tylko dotknę, bardzo boli. Nawet nie muszę dotykać. Boli jak chodzę i boli jak siedzę. Więc dzisiaj chyba delikatnie, bo wydaje mi się, że musi mi się noga zagoić po wizycie u lekarza, jakkolwiek to brzmi ;)

Na koniec pozwolił mi wybrać kolor tejpa ;)

Ale najważniejsze: Mogę biegać! W poniedziałek mogę wyjść na 30 minut spokojnego truchtu, tak zalecił Trener. Trzymajcie kciuki. 
I biegajcie tak, byście nie musieli iść do  dr Marszałka. Jest cudotwórcą, jak go nazywają, ale to naprawdę Dr Boli.



Drużyna Gazety 2012 - I tydzień, czyli modlitwy o niższą wilgotność/zaległość z 8.07.

Wklejam historyczną notkę - opis pierwszego tygodnia przygotowań do maratonu pod okiem Artura Kujawińskiego. Wykasowałam ją przez nieuwagę, a odzyskałam dzięki Ewie, znanej szerzej jako czepiak.czarny - dziękuję ;)
------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tydzień upłynął jeszcze szybciej, niż zwykle, a do tego upalnie, no i biegowo, oczywiście. Kto tydzień temu nie zdążył kupić GW, tu ma link z pierwszym artykułem o naszej drużynie. Już wkrótce będziecie mogli na bieżąco czytać o naszych biegowych treningach na specjalnym blogu, do którego podam link, oczywiście. 
Właśnie kończę pierwszy tydzień według ustaleń trenera Artura Kujawińskiego. Czuję zmęczenie nóg, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Jestem bardzo ciekawa kolejnego planu ;)

 
Wtorek - 8 km
Czwartek - 5,3 km
Niedziela - 13 km

Razem: 26,3 km


Wtorek - 8 km, tempo 6:35 min/1km
Wszystko zepsułam tym, że zasnęłam po obiedzie, co ostatnio bardzo często mi się zdarza, następnie trochę przeciągałam i wyszłam na bieg dopiero ok 22:30. 
Wróciłam po 1 godzinie, zanim się rozciągnęłam, wzięłam prysznic i usiadłam do jakiejś przekąski (nie chciałam się objadać na noc), zrobiła się północ. Położyłam się 00:20, następnie nie mogłam zasnąć, bo choć maszerowałam (3x po 30 sekund), to w gruncie rzeczy trening miałam dobry, byłam zadowolona, więc trzymała mnie chyba adrenalina. Zasnęłam grubo po 1. I to był błąd, ponieważ do pracy wstaję o 6. Wtorek rozwalił mi resztę tygodnia.

Czwartek - 5,3 km, tempo 6:26 min/1km
Znowu zaspałam, ale tym razem jestem wytłumaczona, bo w środę byłam na Faith No More i znowu nie mogłam zasnąć, ponownie z emocji, tym razem jeszcze bliżej 2w nocy zamknęłam ostatecznie oczy.
Wybiegłam ok 21:30, miało być 8 km, ale zapomniałam wody - zostawiłam ją na stole, heh. Wiem, że wszystko zaczyna się i kończy w głowie, jednak bałam się tego, co będzie, gdy pobiegnę dalej, wolałam nie ryzykować, bo już nie czułam się rewelacyjnie i ostatecznie przebiegłam 5,3 km. Ja po prostu muszę mieć wodę latem, nawet gdy nie świeci słońce. Wilgotność w ostatnich dniach jest masakryczna, najczęściej 80-90 %, więc biegać nie jest łatwo. Mam wrażenie, ze dużo lepiej biegało się zimą. Serio.
Przy takim kilometrażu nie miałam żadnych problemów z ukończeniem.


Niedziela - 13 km, tempo 6:38min/1km
Miało być 12km, ale tak miałam trasę poprowadzoną, że wyszło 13 - mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe ;) Pierwsze 4 km miałam straszne, bolały mnie trochę łydki, chociaż się rozgrzewałam, widocznie za mało. Przechodziłam kilka razy do marszu (maksymalnie po 20 sekund), ok 28.minuty było już dobrze i coraz rzadziej był marsz, no ale nie da się ukryć, że był. Wybiegłam za późno (8:30), wilgotność dzisiaj była na poziomie 85%, więc było naprawdę ciężko.
Ważna rzecz: już któryś raz tak miałam, że od 10km zaczęła mnie boleć kostka, aż nie mogłam biec. Trochę nią pokręciłam, przebiegłam 200m i znowu to samo. Gdy sytuacja się kilka razy powtórzyła, zatrzymałam się na dobre i trochę więcej pokręciłam, następnie maszerowałam ok 1 minuty i potem już mogłam biec dalej. Coś takiego zdarza mi się od 10km i tylko gdy biegam po lesie - rok temu ta właśnie kostka była skręcona. Czy to możliwe, że w lesie stawiam mniej stabilnie stopę i po 10 km jest ona nadwyrężona? Gdyby nie kostka, nie miałabym problemów z ukończeniem, bo od tego 5-6km już biegło mi się super. Ciekawe jest to, że nie bolały mnie pod koniec uda, a we wtorek na 8km czułam je wyraźnie. Wszystko kwestia miliona czynników: nawodnienia, wilgotności, wyspania się, rozgrzania itd. W lesie po burzach i deszczach minionej nocy sporo kałuż i błota, buty trzeba porządnie wyczyścić.
Nie tylko z tego powodu wrzucam zdjęcie moich Kalenji. Dzisiaj stuknęło mi w tych pierwszych, ukochanych, najlepszych pod słońcem, butach 700 wybieganych w nich kilometrów ;)

Obiecuję przy 1000 wypucować je, by godnie wyglądały na rocznicowej fotce.

Miłego tygodnia, niech będzie tak biegowy, jak mijający!

sobota, 4 sierpnia 2012

Żyję!

Uff, najcięższy czas w pracy chyba za mną. Na 2 tygodnie zostawiła nas koleżanka, która w firmie jest od 9 lat i na jej maila spływa w sezonie nawet do 300 maili dziennie, głównie z zamówieniami. Dział obsługi klienta to masakra, ale cóż... sama chciałam. Ostatnie 14 dni ogarniałyśmy ten temat z koleżanką, która w firmie pojawiła się 2 tygodnie po mnie. Sporo błędów, które wyjdą pewnie od poniedziałku, ale cóż... Jakoś trzeba się wszystkiego nauczyć. Dostałyśmy niezłą szkołę, uwierzcie. Byłam w pracy najczęściej przed 7, wychodziłam z niej 18-19, a raz nawet o 20 (13h w biurze!). Według umowy pracuję 8-16, no ale za dużo byśmy wtedy nie zrobiły. Komputer w domu włączałam co 3 dni, by sprawdzić pocztę. Mało jadłam, mało spałam, skurcze codziennie (ogromny stres, naprawdę ogromny), nazbierałam 22h nadgodziny, które mogę sobie odebrać kiedy chcę i w dowolnej konfiguracji (połówki urlopu, całe dni, urywanie się po 2h z pracy - jakkolwiek, powiedział szef). W każdym razie przez te 2 tygodnie Michał niemal codziennie witał mnie w drzwiach z obiadem i często jakimś deserem. Serio. Dlatego dziś zabrałam go do muzeum (o tym następnym razem), a na obiad przygotowałam mousakę. Co prawda w wersji light, bo bez beszamelu, ale specjalnie nie wybrzydzał ;) 

Będę częściej, obiecuję. Wrzucę zaległości o treningach jutro, również skasowaną notkę, która odzyskałam dzięki Ewie. Wszystko opiszę, ze wszystkiego się wytłumaczę, tylko muszę jeszcze odpocząć.

Uciekam do łóżka, w końcu mogę poczytać - w końcu mam siłę, oczy nie bolą, stres zniknął. Prawie ;)