run-log.com

środa, 24 października 2012

Maraton w Poznaniu 2012

Michał po: ubrany, rozciągnięty,
 po piwie, 
ruszamy do domu :)


Żebyście nie myśleli, że zapomniałam o maratonie :) Michał debiutował w 2011 roku z czasem 4h 04min, który to czas oczywiście go totalnie nie zadowolił... Chciał pięknie zadebiutować poniżej 4h, no ale dobrze. Ponieważ Michał mój nie ma w sobie żyłki współzawodnictwa i zawody totalnie go nie kręcą, startuje w maratonach tylko 1 raz w roku + ewentualnie półmaraton w Poznaniu wiosną. A biegnie w tych zawodach, by sprawdzić, czy to, co nabiegał, jest właściwe. W tym roku zależało mu na złamaniu 3h 50min. Na metę przybiegł prawie minutę szybciej! Czy mogłoby być lepiej? Następnego dnia rowerem pojechał do pracy, a po niej wyruszył na 30 minut roztruchtania i do końca tygodnia robił roztrenowanie - lightowe biegi co drugi dzień. W tym, tygodniu biega poważniej, ale uważa, że wciąż na luzie - studiuje tabelki Skarżyńskiego i chyba już myśli o kolejnej życiówce. Jak twierdzi "Przy śniadaniu w pracy zastanawiałem się, czy coś wczoraj biegłem"... Ja uważam, że jest stworzony do biegów ultra. Myśli zresztą nieśmiało o "setce". Ale nie ukrywajmy, że Michał solidnie się przygotowywał do obu maratonów, biegał solidnie 4 treningi w tygodniu i gimnastyki siłowej sporo robi, nie zapominając o długim i porządnym rozciąganiu.

Spotkałam też większość Drużyny Gazety - przed, w trakcie i po. Wrzucam zdjęcie z kilkoma osobami po biegu, Michała też wzięliśmy :) Lubię je. Będę na nie patrzeć jak na motywator. Cieszę się, że wszystkim się udało, że większość pobiegła według swoich założeń i że chcą dalej biegać. Jednocześnie im bardzo zazdroszczę, bo ja próbowałam po ponad 5 tygodniach przerwy i kolano wciąż boli. Jest mi bardzo źle :( Michał podpowiada, że to może być sprawa butów. Nie chce mi się w to wierzyć, ale w sobotę dam szansę jego Nike Free (na szczęście możemy nosić ten sam rozmiar dzięki mojej słoniowej stopie). Jeśli będzie bolało, wybiorę się do dr Marszałka.

Cieszę się, że mogłam pomóc kilku osobom, najpierw na 16.km, gdzie miałam podać butelkę wody Aśce z Drużyny, ale... zostałam na całą godzinę, żeby reszcie pokibicować, biegło prawie 20 moich znajomych! Potem ruszyłam na 31.km, gdzie rozdawałam żele Czepiakowi i tak naprawdę reszcie, bo Czepiak dała mi żel, by jej podać, a dla pozostałych miałam galaretki z Decathlonu, o których Wam kiedyś pisałam. Jemy je podczas długich biegów. Rozdałam wszystko, poklepując tych, którzy tego potrzebowali, krzycząc słowa otuchy i po cichu im zazdroszcząc. No tak już mam. Ale żeby nie było - życzę Wam wszystkim dobrze :)))
Potem spotkałam się z większością już na mecie - oddałam bluzy, które mi dali na pocieszenie, dopytywałam, jak poszło i znowu zazdrościłam, że tak świetnie wszyscy wyglądają!

Staram się nie myśleć o bieganiu w kategorii przebiegnięcia maratonu, tylko chciałabym przede wszystkim wyleczyć nogę, by biegać w ogóle. Bo naprawdę to polubiłam. Tylko jak tu się nie zniechęcić, gdy się robi niemal codziennie te ćwiczenia, masaż butelką, rozciąganie... 
I nic.



wtorek, 23 października 2012

Touching the void

Dzisiaj o trzech ostatnio obejrzanych filmach. Nie ma tego dużo, bo nie ma głowy do dobrych filmów.

Maria łaski pełna (Maria Full of Grace, 2004), amerykańsko-kolumbijska produkcja, w której główna bohaterka z braku pieniędzy, pracy i perspektyw, zgadza się przeszmuglować narkotyki z do Nowego Jorku. Za jedną taką "jazdę" ma zainkasować kwotę, która pozwoli jej jej kupić dom w Kolumbii. Kuszące? Nawet bardzo, szczególnie dla kogoś, kto marzy, żeby się wyrwać z małej kolumbijskiej dziury. Imię, plakat i kilka innych rzeczy są dość symboliczne.
Przypadkiem trafiliśmy na ten film któregoś wieczoru, gdy włączyliśmy TVP Kultura i nie uważamy tego czasu za zmarnowany. Dobrze poprowadzony, zgrabnie zagrany. Smutny - takie filmy (o dziewczynach, które zrobią wszystko, by zmienić swoje życie, naprawdę wszystko) zawsze sprawiają, że mi smutno. Żal tych dziewczyn. Szczególnie, że takich historii, głównie stamtąd, jest sporo.

Tym razem na konkretnych faktach, na podstawie historii Joe Simpsona i Simona Yatesa, obejrzeliśmy Czekając na Joe (Touching the Void, 2003). To historia alpinistów, którzy postanowili zdobyć ostatni nieprzetarty szczyt w Andach. Kilka takich filmów już było, powiecie, ale ten jest najlepszy. Uwierzycie, że drżałam? Oczywiście też z zimna, patrząc na skute lodem góry, na śnieg, na samą myśl, jak im musi być zimno.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie film, bardzo realistyczny, nie wiem, czy można by było lepiej oddać klimat. Nie chcę zdradzać za dużo, nie chcę Wam psuć, bo kto jeszcze nie widział, ten po prostu MUSI.
Dla mnie 10/10.

Czerwony Kieślowskiego. Bo w końcu trzeba skończyć trylogię. Oczywiście nie jest tak dobry, jak Niebieski z ukochaną Binoche, ale ogląda się z zainteresowaniem. Tytułowy kolor trochę przytłacza, bo jest naprawdę wszechobecny. Ani historie, ani bohaterowie nie porywają tak jak w Niebieskim, ale i tak warto zobaczyć - zaskakujące są dla mnie zachowania dwojga głównych bohaterów, podoba mi się też motyw przypadku. Teraz czekam na ostatnią część. Tak, ostatnią, czyli drugą, bo po co oglądać trylogię po kolei, jak można inaczej? Ech, zgubił nas pośpiech tym razem ;)


A piszę o filmach dzisiaj, żebyście zdążyli kupić bilet za 5zł na czwartkowy pokaz w Muzie. Kto widział (zaliczam się do tych szczęśliwców), nie musi pędzić na przepiękny "Le quattro volte" o 16, który Wam serdecznie polecam, ale potem, na 17:30, wybieram się na "Na północ od Kalabrii", polski dokument. Myślę, że może być ciekawie. Trwa tylko 1h. I kosztuje tylko 5zł.



niedziela, 21 października 2012

"We're all amazing!"

No to niech będzie najpierw o Jurku.
Cóż, znamy go wszyscy (tzw. czytający lub świadomi) biegacze, jeśli się choć trochę interesujemy naszym światkiem biegowym, co najmniej od książki "Urodzeni biegacze", a teraz mamy książkę o tym, jak Scott Jurek się odżywia i w ogóle "Jedz i biegaj" to jego historia o bieganiu. Tu trailer książki (dziwne zwyczaje, doprawdy), patrzcie, jaki on chudy! :)

To wielokrotny zwycięzca ultramaratonów z Stanach, nie tylko tam zresztą. Wklejam TU jego osiągnięcia, ale nie będę Was zanudzać liczbami (bo jeśli ktoś nie biega, to co mu mówi, że w biegu 24-godzinnym przebiegł ponad 240km? A jak ktoś biega, to to jest dla niego i tak abstrakcja. Linkuję wystarczająco; kto chce, doczyta.

Dla wielu ludzi (dla mnie od dłuższego czasu już nie) zaskakujące jest, że on nie je mięsa. Nie tylko nie je mięsa, ale też jajek i serów - jest weganinem. Tak naprawdę jego paliwo to rośliny, fasola, ziemniaki.
Niezłe, co? Normalny (niebiegający) człowiek pomyśli, że to możliwe, bo przecież, żeby biec i wygrać bieg 160-kilometrowyw  górach, trzeba mieć siłę, a siła jest wtedy, gdy zjemy mięso. Nic bardziej mylnego. Może jeszcze wieprzowina? Tak, to świnie najbardziej faszeruje się antybiotykami i całym tym ustrojstwem, żeby ich droga na ubój była krótsza.
Scott Jurek przestał jeść mięso nie z powodów ideologicznych (sorry, ale hasło "Nie jem mięsa, bo zwierzęta nas nie jedzą" nigdy do mnie nie trafiało), ale dlatego, że jest po prostu niezdrowe.


My nie zjadamy chętnie antybiotyków i sterydów, prawda? To dlaczego jemy mięso zwierząt, które są tym karmione? To i tak trafia do naszych żołądków. I to już jest dla mnie logiczne, ale z mięsa zupełnie nigdy nie zrezygnuję pewnie, bo je po prostu lubię.
Tylko... co my jemy z mięsa? Rozłożyliśmy z Michałem na czynniki pierwsze naszą kuchnię w ostatnich 2 latach, czyli odkąd biegamy. Zdarza mi się robić kotlety, ale z piersi kurczaka - 2 dni w tygodniu. Zdarzają się klopsy mielone, też 2 dni w tygodniu, ale wymiennie z kotletami. Więc mięso na obiad jest 2-3 razy w  tygodniu (pierś z kurczaka wrzucam do kaszy jęczmiennej z warzywami), do tego ryba, reszta to węglowodany, zdarzą się pierogi ruskie z boczkiem - i tyle jeśli chodzi o mięso! Jest też pizza z owocami morza, którą robimy 2 razy w miesiącu, ale ją wrzucam do dań rybnych i około-. Michał czasem używa szynki do chleba, ale sporadycznie (ma taki tydzień "na szynkę" co 2-3 tygodnie), czasem zrobię kurczaka, ale rzadko, bo cały dla nas to za dużo.
Zupy robię głównie na mięsie. I właściwie tyle. Serio!
Jagnięcinę uwielbiam, ale jest droga, a świnia jest dla nas za tłusta - no sorry, ale po mięsnym obiedzie nie biegnie się dobrze, bo mięso długo się trawi, w przeciwieństwie do węglowodanów, które szybko tracimy.
Jemy mało mięsa, ale dlatego, że nie mamy takiej potrzeby. Wolę rybę od świni, wolę kaszę i makarony. Wolę klopsy z ciecierzycy i marchewki, albo z kaszy gryczanej i twarogu - od tych z mielonego mięsa.
No i  zup jemy sporo.

I tyle - generalnie bardzo uważamy na to, co jemy w dniu biegu (jeśli biegniemy wieczorem) lub dnia poprzedniego (jeśli trening będzie rano).

Ale o bieganiu na razie nie myślę, bo nie biegam. Już 5 tyg! Kolano (chyba) już ok, wciąż robię ćwiczenia i rozluźniam pasmo biodrowo-piszczelowe, ale teraz jestem chora, więc wykluczyło to dzisiejszy próbny trening. Trzymajcie więc dalej kciuki.

A! Nie napisałam, czy warto "Eat&run" czytać! No oczywiście, że warto. Sporo informacji dla laików, do których przecież się zaliczam. Znajdziemy coś odnośnie jedzenia, oddychania, ćwiczeń ("Siła płynie z brzucha" i "Bieganie to nie tylko bieganie" - I Jurek tak uważa, cytat pochodzi z) i inspiracji - tak myślę, bo opisy tego, co się dzieje z żołądkiem i głową na 120.km sprawiają, że podziwiam tych ludzi. Wiedzą, że to się powtórzy, ale kolejny raz chcą to zrobić. Jak bardzo trzeba być uzależnionym od biegania, by się zdecydować na 160km po górach? Albo na ok 240km w biegu 24h? Nie wiem, ale jest to godne podziwu. I zazdrości. Wiecie, Scott Jurek pisze w taki sposób, że czujemy ból mięśni, biegniemy z nim... No, wkręciłam się. Naprawdę chce się biec, czytając tę książkę, ale nie ukrywam, że jestem podatna na takie rzeczy.

Dzień przed maratonem poszliśmy do niego, żeby nam książkę podpisał. Bardzo pozytywny człowiek - tak amerykański, że bardziej się nie da ;) Wciąż się uśmiecha, a na moją uwagę, że jest inspiracją i w ogóle amazin', Scott powiedział "Oh, we're all amazing" i w tym tonie się z nim rozmawia :)

Wracam do łóżka, bo wciąż kaszlę i psikam. Miłej niedzieli!



czwartek, 18 października 2012

Krótko

Krótko, bo załadowałam polopirynę, Michał robi mi kakao, a ja do łóżka z Salingerem wskakuję. Krem porowo - ziemniaczany ugotowałam, więc mam co jeść jutro. Zupa dobra na wszystko! 

Choruję, dlatego nie piszę - po powrocie  z pracy zjadam obiad i spać, ale nie udało się choróbska wypocić. Jutro urlop, idę do lekarza, wierząc, że 3 dni w łóżku wystarczą, by nie brać zwolnienia lekarskiego...

A dla ciekawskich: w pracy czasem jest tak, że jest kwas. Trzeba wtedy usiąść i porozmawiać. Tak zrobiłam. Jest dobrze, bo do pracy chodzimy po to, żeby pracować, ale spędzamy tam ok 8h dziennie, więc tolerujmy się, szanujmy; nie musimy się przyjaźnić, ale nie podkładajmy sobie nóg, nie o to przecież chodzi? Okazało się, że wystarczy porozmawiać i jest ok. Zapomnijmy. :)

A w następnym poście będzie o maratonie, o Drużynie Gazety Wyborczej, o S. Jurku, o moich ciasteczkach owsianych i o milionie innych rzeczy, o których wciąż nie mam czasu Wam napisać.

Ci vediamo!

wtorek, 9 października 2012

Vorrei studiare!

Miałam pisać w niedzielę, ale tak wyszło...a potem było już tylko gorzej. W pracy jest bardzo przygnębiająca atmosfera, przez co nic mi się potem nie chce, ale nie o tym miało być...

Zdecydowałam, że w tym roku odpuszczam kurs włoskiego, bo to są zajęcia 2 razy w tygodniu, do tego ćwiczenia w domu, magisterka, bieganie... Nie, bo znowu niczego nie dokończę. Znalazłam panią Justynę, do której jutro wybieram się na pierwszą lekcję i mam nadzieję, że będziemy kontynuowały tę znajomość 1x w tygodniu. Plan jest taki, żeby nadrobić zaległości i pozbyć się podstawowych błędów, które wciąż popełniam. Dlatego obłożyłam się dzisiaj materiałami z włoskiego, by wypisać to, z czym mam problem lub nad czym chciałabym popracować. Mam nadzieję, że dzięki temu w lutym wrócę do Dante z uzupełnioną wiedzą i Ania nie będzie kręcić nosem. Oczywiście mogłabym zrobić to wszystko sama, ale czuję, że baaaardzo potrzebuję nauczyciela. A co czytam, widać w tle... W sobotę spotkanie z legendą :)

Miłego!




sobota, 6 października 2012

"Podróż Bena" Doris Lessing

Lubicie Orianę Fallacci? Ja lubię. Wiem, że jest kontrowersyjna, nie zgadzam się ze wszystkimi jej poglądami (twierdziła na przykład, że homoseksualizm się leczy... cóż za średniowiecze!), ale z wieloma tak. Lubię ją czytać, choć wiem, że nie we wszystkich środowiskach jest to popularne, ale... who cares? Czytam, co lubię. Chciałabym też zaznaczyć, że należę do bardzo tolerancyjnych osób, choć pewne uprzedzenia mam, ale wstydzę się ich i staram się z nimi walczyć.

Mam tylko "Siłę rozumu", tej najważniejszej, wcześniejszej ("Siły rozumu") nie mam, ale będę miała pewnie wkrótce. Tymczasem ukazała się nowa pozycja "Kapelusz cały w czereśniach", to autobiograficzna książka, saga właściwie - tak o niej piszą. I dobrze piszą.

Ktoś ma? Czytał? Bo się czaję, ale droga okrutnie, a my znowu nakupowaliśmy ostatnio książek i chyba przesadziliśmy.. :) Wybieramy się po kolejny regał typu Billy do Ikei, do której mamy 1,5km skrótem, pieszo, ale regał waży 32 kg, a my bez auta jesteśmy, więc musimy się uśmiechnąć do kogoś :)

Dostałam ostatnio za grosze "O bibliotece" - to zapis odczytu, a nie żadna powieść Umberto Eco, ale dla znawców pisarza warto. Czyta się "na raz", bo krótkie, ciekawe, zabawne. Raczej kolekcjonerskie, jednak Eco to Eco.

Wczoraj natomiast skończyłam "Podróż Bena" Doris Lessing. Trochę rozczarowuje po "Piątym dziecku", ale wciąż odczuwam niepokój, jak podczas czytania, niemal na każdej stronie. Lessing potrafi mną tak wstrząsnąć. Jeśli ktoś nie czytał nic tej pani, to niech nie zaczyna od "Podróży...". Ja czytałam chyba 12 jej książek i ta należy do słabszych, moim zdaniem. Ale może to jest trochę spowodowane tym, że pamiętałam, jak bardzo wstrząsnęło mną "Piąte dziecko" i jak bardzo - dosłownie - bolała mnie każda strona tamtej książki. "Podróż Bena" miała być jej kontynuacją, poznajemy bohatera już nie jako dziecko, lecz dorosłego mężczyznę i pozwala nam to trochę lepiej zrozumieć pierwsza część, ale mimo wszystko... to już nie "to".

Więcej ostatnio czytam, to chyba tak pourlopowo :) Poza tym skoro nie biegam, mam siłą rzeczy więcej czasu. Oczywiście mogłabym ten czas wykorzystać na mgr, ale... znacie mnie, ech.
Wracam do książki (o bieganiu, aby cierpieć jeszcze bardziej), Michał pracuje, za chwilę pewnie zawoła mnie na jakiś film - zrobiłam dziś guacamole (moje pierwsze!), więc będziemy podjadać. A popijać zupą dyniową.

A jutro też napiszę, bo chyba tęsknicie, prawda? :)


majka


ps. Szukam lekcji włoskiego w Poznaniu, ktoś zna kogoś wartego polecenia? Napiszcie do mnie, proszę, nie chcę kogoś przypadkowego, może znacie, mhm?