Uff, najcięższy czas w pracy chyba za mną. Na 2 tygodnie zostawiła nas koleżanka, która w firmie jest od 9 lat i na jej maila spływa w sezonie nawet do 300 maili dziennie, głównie z zamówieniami. Dział obsługi klienta to masakra, ale cóż... sama chciałam. Ostatnie 14 dni ogarniałyśmy ten temat z koleżanką, która w firmie pojawiła się 2 tygodnie po mnie. Sporo błędów, które wyjdą pewnie od poniedziałku, ale cóż... Jakoś trzeba się wszystkiego nauczyć. Dostałyśmy niezłą szkołę, uwierzcie. Byłam w pracy najczęściej przed 7, wychodziłam z niej 18-19, a raz nawet o 20 (13h w biurze!). Według umowy pracuję 8-16, no ale za dużo byśmy wtedy nie zrobiły. Komputer w domu włączałam co 3 dni, by sprawdzić pocztę. Mało jadłam, mało spałam, skurcze codziennie (ogromny stres, naprawdę ogromny), nazbierałam 22h nadgodziny, które mogę sobie odebrać kiedy chcę i w dowolnej konfiguracji (połówki urlopu, całe dni, urywanie się po 2h z pracy - jakkolwiek, powiedział szef). W każdym razie przez te 2 tygodnie Michał niemal codziennie witał mnie w drzwiach z obiadem i często jakimś deserem. Serio. Dlatego dziś zabrałam go do muzeum (o tym następnym razem), a na obiad przygotowałam mousakę. Co prawda w wersji light, bo bez beszamelu, ale specjalnie nie wybrzydzał ;)
Będę częściej, obiecuję. Wrzucę zaległości o treningach jutro, również skasowaną notkę, która odzyskałam dzięki Ewie. Wszystko opiszę, ze wszystkiego się wytłumaczę, tylko muszę jeszcze odpocząć.
Uciekam do łóżka, w końcu mogę poczytać - w końcu mam siłę, oczy nie bolą, stres zniknął. Prawie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz