run-log.com

poniedziałek, 26 lipca 2010

Marry me, Mike Patton


Wróciliśmy wczoraj ok 22, bardzo zmęczeni, niemal od razu położyliśmy się spać. Dzisiaj przyszedł czas na podsumowania. Cudownie było we Wrocławiu, jeśli o to pytacie, ale tak jest zawsze w tym pięknym mieście, tak przepełnionym otwartymi i życzliwymi ludźmi. Kolejki nam były nie straszne do sal kinowych (po prostu przychodziliśmy 30 minut przed każdym seansem), szczególnie, że kawa była za darmo (na 2-3 dziennie się udawało załapać ;)), a w sobotę i niedzielę również lody kulkowe, dowolna ilość. Szkoda, że za późno się zorientowałam i tylko raz i tylko 2 kulki wzięłam, bo byliśmy po obiedzie ;))
Poza tym Susły zostały przez nas zarażone grą w kości, ale to żadna niespodzianka właściwie ;)
Kiedy w czwartek po pracy wsiadaliśmy do pociągu, w cieniu było 36 stopni. Strasznie. Nie chcecie nawet wiedzieć, jak było w środku. Z powodu upałów miał opóźnienie, więc we Wrocławiu biegliśmy dosłownie do Mediateki, gdzie do 21 trzeba było odebrać wejściówki na koncert Mike Pattona (mieliśmy je w ręce o 20:50), od razu też wzięliśmy bilety, wcześniej zamówione i opłacone przez internet. Coś zjedliśmy, napiliśmy się kawy i spacerkiem udaliśmy się na Wyspę Słodową, gdzie powinien czekać już Patton. Punktualnie pojawił się na scenie pan w białym garniturze, z ulizanymi włosami, zaczesanymi do tyłu (stosował chyba zasadę "Im więcej brylantyny, tym lepiej") i rozpoczął mistrzostwo świata. Ludzie! Żałowałam, że nie namówiłam np. Eli, która jest zawsze chętna, by coś zobaczyć, gdzieś pojechać, bo jestem absolutnie pewna, że spodobałoby jej się! Ja nie jestem fanką muzyki włoskiej, ale Patton zagrał coś na kształt the best of San Remo 1950-1960 i to z orkiestrą. Szaleństwo, wszyscy się świetnie bawili, Patton jak rodowity Włoch! Nie odpuścił w kilku momentach i pokazał pazurki- jego krzyk znany jest na całym globie, ale wszystko mieściło się w zamierzonej konwencji. Jestem zachwycona absolutnie całością- nie tylko muzycznie, ale to, co ten człowiek robi z głosem, jak z sekundy na sekundę zmienia tonację, bez grama fałszu, wciąż zaskakując! Michałowi się podobało, i tyle, miał nadzieję na jakieś eksperymentalne rzeczy, a ja myślę, że Patton to taki profesjonalista, który jeśli ma grac metal, to metal, a kiedy ma być włoskim lovelassem, to jest nim od początku do końca. No i bariera językowa- śmiałam się z tekstów, a Michał niewiele rozumiał. Dla tych, którzy słuchali płyty- na żywo śpiewa milion razy lepiej, włoski też ma lepszy, niż wcześniej oceniałam ;)
Kocham Pattona, naprawdę!
Mike z Wrocławia TU, TU i TU i TU z 2007 a TU original ;)
Koncert skończył się o północy, bus nocny nam uciekł, więc przed 2 dopiero dotarliśmy do Piotra, u którego mieliśmy spać (jego żona musiała gdzieś wyjechać, więc była nieobecna). Przepraszaliśmy, że tak późno, bo na pewno go obudziliśmy, ale powtarzał, że nie ma problemu, że był na to przygotowany. Zamieniliśmy kilka słów dosłownie, uzgodniliśmy, że ok 9 trzeba wstać i położyliśmy się. Zasnęłam około 4, niestety, ech, emocje, długi dzień itd. W międzyczasie zaprzyjaźniłam się z psem Piotra, czarnym jamnikiem Gamą. Kto nie wie, niech zapamięta- boję się okropnie psów. A ten po prostu mnie pokochał, nie odstępował, nadstawiał uszy do pieszczenia, nawet częściej ze mną, niż ze swoim właścicielem bywał ;) Zjedliśmy razem śniadanie, pożegnaliśmy się, życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego- Piotr na dniach wyjeżdża z żoną na stałe do Holandii, więc możemy powiedzieć, że złapaliśmy ich na ostatnią chwilę. Pudła z książkami stały w całym pokoju.
Żebyście mieli jasność, na jakich ludzi trafiliśmy- Piotr widział Pattona 2 razy na koncercie, dacie wiarę? I też bardzo lubi
Włochy, więc dobre wino go niezmiernie ucieszyło;)
W ten sposób pierwsza wyprawa z Hospitality Club za nami, nie znajdujemy słów, by opisać, jak szczęśliwi jesteśmy, że
wszystko dobrze i na jaki dom trafiliśmy. Może to kwestia szczęścia, które nas nie odstępuje? A może tak sobie tłumaczę to, że przez HC ciężko trafić na kogoś niefajnego, gburowatego, bo przecież nikt taki by nam, obcym, nie otworzył drzwi.
Czekam z niecierpliwością, kiedy będę mogła gościć kogoś u nas, niekoniecznie z włoskimi korzeniami, ale przydałby się ktoś do poparlania, hehe ;)
Jeśli jeszcze nie zasnęliście, czytając ten post, to krótko omówię filmy.



Puzzle- nigdy nie myślałam, że kino argentyńskie może mnie tak porwać. No dobrze, może to za dużo powiedziane. Ale może to dlatego, że Puzzle były pierwszym filmem, który zobaczyliśmy na tegorocznym ENH, więc byliśmy podekscytowani itd? Nie wiem. Świetnie zagrany. Fajna historia, ma zresztą związek z moja rodziną, dlatego ten film wybraliśmy, bo pewnie jeszcze nie wiecie, że największą pasją mojej mamy są puzzle? I nie mówimy tu o układaniu 2000 przez 3 lata, ale o największych dostępnych (choć sprowadzaliśmy je przez internet)- 18 000. Serio. Mama, absolutnie sama, układała je przez pół roku. Droga do 18 000 była długa, zaczynała od 3000, dalej 5000, 8000, 9000 i dalej już 18 000, które dostała na urodziny i popłakała się przy całej rodzinie z radości (dużą grupą się składaliśmy i po cichu zamawialiśmy). Chyba nigdy nie widziałam mamy tak wzruszonej, jak wtedy, naprawdę. Szczególnie, że obiecaliśmy jej zestaw patelni i mama dała się nabrać ;)
Kuszenie świętego Tonu- jedno z rozczarowań tego festiwalu. Nie sądzę, byście dotarli do tego filmu, więc mogę powiedzieć, że w gazetce festiwalowej można było przeczytać ".....  Tymczasem film był co najmniej dziwny, a na końcu główny bohater zajadał się wątróbką swojej kochanki. I to powinno Wam dać obraz. Nie lubię filmów o zjawiskach paranormalnych, o siłach nadprzyrodzonych, o jasnowidztwie itd. Susły stwierdziły, że film jest podobny do Lyncha. Ale tego filmu Mistrza Filmów Nie Wiadomo O Czym akurat nie znamy.
Imię Carmen- Jean LucGodard. Na festiwalu można było zobaczyć 100 jego tytułów, sam reżyser miał się nawet pojawić, jednak najwyraźniej strach przed lataniem okazał się silniejszy. Ja przysnęłam, nie podobały mi się cięcia, dźwięki (nagroda w Cannes w 1983 r za dźwięk właśnie, ale ja już byłam bardzo zmęczona). Doskonała muzyka- Bach dla odmiany. A Michał wpadł totalnie, zachwycony, mówi, że dopiero teraz poczuł Godarda (wcześniej widzieliśmy słabe "Zdrowaś Mario" i świetne "Do utraty tchu"- fantastyczny, jego pierwszy film, polecam serdecznie, 1960 rok). Książkę nawet kupiliśmy, traktującą o jego twórczości. Michał is happy, ja mniej, chyba nie czas jeszcze na JLG u mnie.
Pułapka na kraby- przepiękne zdjęcia, zgodnie z oczekiwaniami! Przepiękne widoki, zdaje się, że kolumbijski krajobraz. Wiele niedopowiedzianych historii, niewyjaśnionych sytuacji, dających nam wolną rękę w domyślaniu się, co dalej się stało. Polecam serdecznie. Nie tylko z powodu mojej sympatii do krabów ;)
Wkraczając w pustkę- największe rozczarowanie festiwalu, ludzie wychodzili w trakcie. Za dużo seksu (wcale nie przedstawionego jak zwykle), za dużo powtórzeń, za dużo głupiej muzyki, za dużo obleśnych zdjęć. Za długo, film trwał 150 minut. Okropieństwo, nie wiem jakim cudem reżyser był faworyzowany w Cannes w 2009. To zresztą ten pan, który zrobił "Nieodwracalne", w którym to filmie jest słynna, bardzo kontrowersyjna, 20-minutowego gwałtu na Monice Bellucci oraz miażdżenie głowy gaśnicą. Nie widziałąm tego filmu i nie zamierzam, nie jaram się takimi rzeczami, które bolą-nie bawi mnie kino, które ma szokować. Ani trochę. Reżyser jest psychopatą, powinno się go izolować.Bornova Bornova- turecki. Tego dnia o 22 mieliśmy iść na "Dobre serce"- darmowy pokaz na Rynku, ale padało, wiadło, było 17 stopni, więc zrezygnowaliśmy ostatecnzie i w ostatniej chwili kupiliśmy bilety na coś tureckiego, by mieć jakieś pojęcie o tym kinie. Ja przysnęłam, Michał wytrwał, ale film średni. Dobrze zrobiony, dobre aktorstwo, ale historia średnia. Młody chłopak, z dobrego domu, zakochuje się w głupiej dziewczynie z zawodówki. Zabija dla niej, z miłości. Eeee tam. Dobry sen miałam.
Le quattro volte- najlepszy film weekendu według Michała, ja również oceniłam go bardzo wysoko. Nie był łatwy, nie padlo w nim ani jedno słowo, ale sceny były tak sugestywne, że właściwie słowa były zbędne. Ktoś przed filmem powiedział "Musimy być szurnięci, skoro przyszliśmy na film o kozie". Nie do końca o kozie, ale dokładnie o rytmie dnia w pewnej włoskiej wiosce, gdzieś w Kalabrii. Chciałabym mieć ten film.
Biała przestrzeń- spodziewałam się czegoś dużo lepszego. Typowe babskie kino. Główna bohaterka wdaje się w romans, zachodzi w ciążę, pan ją zostawia, ona rodzi w 6.miesiącu ciąży i kolejne 2 miesiące spędzi przy inkubatorze córeczki, licząc, że mała przeżyje. Słaba historia, ale nasłuchałam się włoskiego i kilka widoków miasat było- niewiele, ale zawsze chociaż łypnęliśmy na Neapol.
I bardzo nam wstyd, że nie dotarliśmy na żaden film Hasa. Za mało czasu, za mało dni, ale już wiemy, że w 2011 nie tylko piątek weźmiemy wolny, ale i poniedziałek. Z Susłami, oczywiście ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz