W sobotę wiało potwornie, aż urwało mi głowę, która zostawiłam pod blokiem, jadąc do szkoły. Dojechałam, napisałam egzamin, który oblałam (znowu Zapor, znowu kilometrowe kolejki, by zdać poprawkę, znowu potworny stres- to wszystko mnie teraz czeka), w międzyczasie wysłuchałam opowieści najlepszej nam znanej warszawsko-poznańskiej mieszanki o tym, jak zostali pobici w tramwaju dzień wcześniej. Brak słów, nawet nie wiemy, jak to skomentować. Dostali za nic od jakiegoś naćpanego debila. Szczęście, że noża nie miał przy sobie i że koledzy go odciągnęli po chwili. Coraz częściej dochodzimy z Michałem do wniosku, że najlepiej jeździć rowerem wszędzie, heh. Wiem, że to głupie, ale od soboty jeżdżę w pierwszym wagonie tramwaju- hah, tak jakby motorniczy miał mnie uratować od jakiegoś psychopaty. Prosto z uczelni udałam się do Lidla po rum- wieczorem obiecaliśmy wpaść do naszych poszkodowanych na imprezę, mającą na celu znieczulić nos, twarz i rozluźnić (na zdjęciach nasi poobijani). Oczywiście po rumie przyszedł czas na żubrówkę. A po sobocie przyszła kolej na zasłużonego kaca, który absolutnie uniemożliwił mi wczorajszy trening (za to Michał 2 razy obiegł Maltę, miał najlepszy w swoim życiu czas na 10 km), ale poćwiczyłam wieczorem, by zrobić cokolwiek. Wracaliśmy o własnych siłach i całkiem sprawni psycho-fizycznie, ale chyba dlatego, że zjedliśmy przed wyjściem, no i chyba już dawno minęły czasy, gdy ciężko nam trafić do domu po imprezie (naprawdę już nie pamiętam, kiedy tak było). Tak naprawdę powodem tego jest fakt, że szkoda mi całego następnego dnia, szczególnie w okresie biegowo-rowerowym. No i wolimy wypić butelkę wina czy piwo, niż wódkę, która sieje trochę większe spustoszenie w organizmie kolejnego dnia (inna rzecz, że fanką wysokoprocentowego alkoholu nie jestem). W każdym razie kara musi być, no i była- pół dnia zmarnowałam na nicnierobienie. Ale sobotni wieczór spędziliśmy w doskonałym towarzystwie, więc Ci, którzy czytają, niech nie myślą, że żałujemy. Ze świeczką szukać takich ludzi, naprawdę!
A dzisiaj wyruszyłam na bieg, od razu po pracy. Wciąż 30 minut, już prawie bez marszu, ale znowu cierpię na bóle piszczeli i okołokostne, więc muszę wrócić do starego zestawu ćwiczeń. Ale pierwszy raz od bardzo dawna nie miałam żadnych problemów z oddechem- czułam, że mogę biec i biec! Co prawda wciąż trucht, trochę marsz (ale tylko z powodu bólu!), ale jest coraz lepiej. Proszę o dalsze wsparcie! Bo jeśli uda mi się przebiec ten półmaraton, to zmieszczę się ledwo w czasie regulaminowych 3h, jeśli nie- do mety dowiezie mnie busik. Wiadomo, że wolałabym dobiec, ale liczę na czas w okolicach 2,5-3h. Będzie na styk, ale już zdecydowałam ;) Pozostaje mi liczyć na lepszy wynik w kolejnym starcie (przypominam: czerwiec w Grodzisku Wielkopolskim)
8 tygodni do półmaratonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz