Wczoraj po pracy się zebrałam w sobie i ruszyłam na podbój Malty. Powtarzałam sobie, by od stoku (tam mniej więcej zaczynam) aż do kładki za Galerią Malta biec tak wolno, jak tylko będę potrafiła, by uśpić kość piszczelową, która dała o sobie znać we wtorek. Kiedy już tam dobiegłam, poczułam, że jest dobrze- łydki odpuściły (jak zawsze po 20 minutach biegu), z oddychaniem zero problemu (jak można mieć problem przy takim wolnym tempie...), więc pomyślałam sobie, ze kolejny azymut (zawsze je wytyczam), to termy. Pewnie przy nich będzie ciężko i wtedy pomaszeruję chwilę. Ale jak do nich dobiegłam, okazało się, że nie ma dramatu, więc postanowiłam zrezygnować z przebieżek na rzecz pierwszego przebiegnięcia Malty bez nawet 20-sekundowego marszu.
Przy starcie kajakarzy już było gorzej, ale powtarzałam sobie, że jeszcze jakieś 300 metrów do okropnej góry, którą muszę pokonać, a później wyrównać oddech i dalej jakieś kolejnych 300 metrów do końca, więc musi się udać, choćbym miała zwolnić do 10 minut na 1 kilometr! Obyło się bez tego, pokonałam znienawidzoną przez wszystkich górę, dalej już końcówką sił, ale nie przestałam biec ani na sekundę przez całe 41 minut.
Śmiałam się, jak dziecko po biegu ;) Po chwili przyszła dopiero minuta na refleksję- miałam problem, by zmusić nogi do pokonania schodów do domu (pamiętacie? chyba 2 tygodnie temu było podobnie, choć wczoraj bez porównania lepiej). Szłam, przestając się cieszyć z tego małego zwycięstwa z samą sobą, ponieważ dotarło do mnie, że nie nadaję się na żadną Maniacką Dziesiątkę za tydzień, nie wspominając o półmaratonie za 3 tygodnie. Bo założenie planu jest takie, że w niedzielę mam przebiec 10 km, czyli 2 Malty. Gdy skończyłam biec i pomyślałam, że miałabym zrobić to drugi raz, poczułam mdłości, serio. Nie jestem na to gotowa. Nie wiem, co będzie. W minioną niedzielę na dystansie 8,5km trochę szłam przez ból w nogach, a mimo wszystko było źle.
Mama mi zmyła głowę, że nie mam jej zostawiać i muszę przestać marudzić, tylko wziąć dupę w troki i zapisać się, najwyżej się przejdę. Nie wiem. Słuchajcie, zobaczymy w niedzielę. Postanowiłam skorzystać z rady Małego i po 1 kółku może zjem krówkę...? Albo pół ;) Najwyżej połowę drugiego kółka przejdę, ale spróbuję, to już pojutrze... Boże, w co ja się wpakowałam. W życiu bym nie myślała, że tak trudno przebiec 10 km. A, najważniejsze. Wczorajsze tempo to 7:42 minuty na 1 kilometr- nie mogłam uwierzyć, że miałam na 5km poniżej 8 minut na 1 km! No ale to naprawdę małe zwycięstwa. Nasz guru Staszewski (patrz: komentarze) radzi mi, żebym po 1. kółku w niedzielę się porozciągała i trochę pomaszerowała, żeby nie przesadzić. Zobaczymy.
Mama mi zmyła głowę, że nie mam jej zostawiać i muszę przestać marudzić, tylko wziąć dupę w troki i zapisać się, najwyżej się przejdę. Nie wiem. Słuchajcie, zobaczymy w niedzielę. Postanowiłam skorzystać z rady Małego i po 1 kółku może zjem krówkę...? Albo pół ;) Najwyżej połowę drugiego kółka przejdę, ale spróbuję, to już pojutrze... Boże, w co ja się wpakowałam. W życiu bym nie myślała, że tak trudno przebiec 10 km. A, najważniejsze. Wczorajsze tempo to 7:42 minuty na 1 kilometr- nie mogłam uwierzyć, że miałam na 5km poniżej 8 minut na 1 km! No ale to naprawdę małe zwycięstwa. Nasz guru Staszewski (patrz: komentarze) radzi mi, żebym po 1. kółku w niedzielę się porozciągała i trochę pomaszerowała, żeby nie przesadzić. Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz