Cóż, za nami tydzień pełen wrażeń... We wtorek, jak wiecie, przyjechała do nas Dominika z Brennej (pod czeską granicą). Miała być z kolegą, pamiętacie? Cóż, kolega z nią dojechał do Poznania rowerem, a następnie szybko się pożegnał, jadąc na dworzec. Wieczorem jeszcze napisał smsa z pociągu z informacją, że u niego wszystko w porządku... Serio, wystawił ją. Pomijając brak pierwiastka męskiego u niego, który odpowiada za jakąś opiekę nad kobietą, pomoc, wywiązanie się z obietnic i zobowiązań... Ona musiała cały bagaż od tej pory sama dźwigać na rowerze- namiot itd. Co za "facet". Jak mu nie wstyd?! Nawet się nie wytłumaczył, nie kumam zupełnie. Wiem, w głowie się to nie mieści. Kiedy weszłyśmy do mieszkania, Michał był przekonany, że go nabieramy i za chwilę jej kolega do nas dołączył. Nie dołączył, ale udało nam się- po olbrzymim szoku- z tego śmiać. O północy we wtorek miał się rozpocząć strajk PKP, więc Dominika byłaby zupełnie na lodzie. Natychmiast zaproponowaliśmy tej drobnej, malutkiej istocie, żeby została dłużej, to przecież nie problem, a przynajmniej pojeździ ze spokojem po Poznaniu. Zgodziła się, smakował jej mój makaron (z krabem), a po kawie i kawałku marchwiaka wsiedliśmy na rowery. Musicie wiedzieć, jaka ona jest dzielna- z Wrocławia do Leszna rowerami, z Leszna do Poznania rowerami (110km, kolejnego dnia ok 80km). Aż się nie chciało wierzyć, bo Dominika jest naprawdę drobna, poza tym je mniej od naszego kota, serio. Po drodze dogonił nas Sajo, z którym dojechaliśmy do Śródki (przez Olszak, Maltę, z obowiązkowym zdjęciem przy kaczkach i opowieściami o Termach), dalej przez kolorowy most (ładnie objechaliśmy najstarszą dzielnicę miasta, Śródkę (okolice nieistniejącego już Kina Malta) i Ostrów Tumski, przystanek pod Katedrą, chwila opowieści historycznych (Michał, wow!), następnie na Stary Rynek, który zachwycił Dominikę (bo kolorowo!), okolice Fary itd (po drodze zgarnęliśmy plan miasta w centrum informacji, żeby wiedziała, gdzie i co zobaczyć następnego dnia, gdy podczas naszej pracy będzie zwiedzać miasto. Dalej był Plac Wolności, opera, plac 1956 i św. Marcinem do domu. Wypiliśmy piwko i poszliśmy spać ;)
W środę Dominika zwiedzała miasto, następnie z nami zjadła obiad i kiedy my drzemaliśmy, ona czmychnęła do sklepu i podczas naszego snu przygotowała deser... Tak! Gruszki na ciepło nadziewane orzechami i miodem, podane z budyniem. Szok! Mówiliśmy, że nie trzeba, ale czuła się zobowiązana, że trochę tak na szybko zmieniliśmy dla niej plany itd. Oczywiście to wszystko było naprawdę niepotrzebne, ale co zrobić, gdy to młode dziewczę tak się upierało.. ;)
Później poszliśmy na krótką passeggiatę- to znaczy Michał i Dominika, bo ja wokół nich jeździłam na rolkach... ;) Piwko, pakowanie i spanie- w czwartek już miała pociąg do Koszalina, stamtąd rowerem nad morze.
Później poszliśmy na krótką passeggiatę- to znaczy Michał i Dominika, bo ja wokół nich jeździłam na rolkach... ;) Piwko, pakowanie i spanie- w czwartek już miała pociąg do Koszalina, stamtąd rowerem nad morze.
Odetchnąć...nie mieliśmy specjalnie kiedy, bo o 17 była u nas już Kasia vel Sajkoska, czyli siostra Saja (to on będzie się opiekował kotem pod naszą nieobecność), mieszkająca w Oslo. Oj, gada jakby jej za to płacili ;) Ale jakie historie o Norwegii snuje.. Opowiedziała nam mnóstwo ciekawostek, ulepszeń, jakie ten kraj wprowadza dla swoich rodaków. Słuchaliśmy z zapartym tchem, jak opisuje różnice między polską a norweską uczelnią, systemami edukacyjnymi i mieszkaniem w dwóch tak różnych krajach. Zaskoczyły nas dziwne historie- alkohol można kupić tylko do 20 (w soboty do 18), a później nawet piwa, po prostu nic. Trzeba planować z wyprzedzeniem, a dla niespodziewanego gościa mieć coś zawsze w lodówce. No i jeszcze wiele takich dziwnych rzeczy, ale nie wystarczyłoby mi nocy, by wszystko opisać, by nie wspomnieć choćby o nawyku segregacji śmieci i super maszynach do butelek, za które dostaje się pieniądze- w Norwegii nie ma butelek bezzwrotnych, nawet te plastikowe 0,5l po wodzie. A zwrot to pieniądze, które się naprawdę opłacają, więc NIKT nie wyrzuca butelek. Wrzucamy butelkę do maszyny-zgniatarki w sklepie spożywczym, otrzymujemy wydrukowany paragon, z którym idziemy do pani w sklepie. Pani albo daje nam pieniądze za butelkę, albo sprzedaje wodę (lub coś innego), od właściwej ceny odejmując tę z paragonu za oddaną butelkę. Proste? Można? Spędziliśmy z Kasią czas od czwartkowego popołudnia do soboty (o 14 nas opuściła, pędząc na samolot), który to czas był dla mnie niezwykle owocny i ładujący akumulatorki- szczególnie przed podróżą. Jest świetna, mam nadzieję, że uda nam się ją kiedyś odwiedzić w Oslo- wszak kawałek podłogi jako nocleg mamy zapewniony, a samolot... Mówiła, że często można trafić w Wizz Air na promocje 9zł za bilet (z podatkami 19zł, a pojechalibyśmy tylko z bagażem podręcznym, bo na kilka dni), więc już planujemy- w tym roku Michał ma słabą ilość urlopu, ale może w kolejnym się uda?
Oczywiście słabo ze zdjęciami, ale to dlatego, że pierwszego dnia się zagapiliśmy, a kolejnego już czuliśmy się z dziewczynami tak komfortowo, że każdy o aparacie zapomniał.. Ale udało mi się strzelić fotkę Kasi, gdy wychodziła (a nawet Sajo się załapał), a z Dominiką mamy zdjęcie zrobione jej aparatem- zobaczymy je dopiero po jej powrocie znad morza. Ale gruszek nie odpuściliśmy ;)
Sportowo: biegłam we wtorek od rana- 4,6km, w lesie w okolicach Malty (znany teren jako Olszak). Ciężko, bo do końca od rana to nie było- ok 11, strasznie gorąco, ciężkie powietrze, no ale się nie poddałam. W środę trochę pojeździłam na rolkach, a kolejny bieg był dopiero dzisiaj- Malta (5,4km) w 36:55 minut. Też ciężko, bo parno, ale cóż, nie wybrzydzajmy, takie prawo tej pory roku. Niestety czuję się średnio, to znaczy, przebiegnięcie Malty to dla mnie wciąż duży wysiłek. Chciałabym we Włoszech 4 razy przebiec 5km (czyli 2 treningi w tygodniu), ale wiecie jak jest na wakacjach... Ech. trzymajcie kciuki. Poza tym patrzymy na pogodę w San Benedetto del Tronto i... zmartwieni nie jesteśmy. W nocy 23 stopnie, w dzień 31-36 stopni. Może być. Adriatyk ma 28stopni- też może być, prawda? ;)
Ale najważniejszą informacją jest to, że mamy nocleg w Rzymie! Kiedy już kompletnie straciłam nadzieję i postanowiłam wysłać po raz ostatni hurtem 30 próśb przez Hospitality i 30 przez Couch, specjalnie nie czytając profili, pełna zniechęcenia, to po godzinie (w piątek wieczorem) otrzymałam twierdzącą odpowiedź od Alessandro z Hospitality Club właśnie! Zaznaczył, że może mieć gości w tym czasie, ale w razie czego przenocują nas jego znajomi. Jesteśmy po wymianie kilkunastu maili, mamy kontakt na skype- zaczyna nas już namawiać na kolejną noc ;) Poza tym jest bardzo zaangażowany- pyta o dokładną godzinę przyjazdu, by nas odebrać z dworca, chce wiedzieć, co mamy zamiar zobaczyć, by ustalić wspólny spacer po Wiecznym Mieście itd. Aj! W ogóle był w Polsce kilka razy, ma wielu znajomych tutaj (kilka dni przed nami będzie gościł u siebie przyjaciółkę z Poznania!), no i tuż po wyjeździe Kasi zaczęła się prawdziwa raisefieber- wiecie, ruszyło się, bo mamy nocleg w Rzymie, więc wszystko zaczęło wyglądać wyraźniej.
Oczywiście słabo ze zdjęciami, ale to dlatego, że pierwszego dnia się zagapiliśmy, a kolejnego już czuliśmy się z dziewczynami tak komfortowo, że każdy o aparacie zapomniał.. Ale udało mi się strzelić fotkę Kasi, gdy wychodziła (a nawet Sajo się załapał), a z Dominiką mamy zdjęcie zrobione jej aparatem- zobaczymy je dopiero po jej powrocie znad morza. Ale gruszek nie odpuściliśmy ;)
Sportowo: biegłam we wtorek od rana- 4,6km, w lesie w okolicach Malty (znany teren jako Olszak). Ciężko, bo do końca od rana to nie było- ok 11, strasznie gorąco, ciężkie powietrze, no ale się nie poddałam. W środę trochę pojeździłam na rolkach, a kolejny bieg był dopiero dzisiaj- Malta (5,4km) w 36:55 minut. Też ciężko, bo parno, ale cóż, nie wybrzydzajmy, takie prawo tej pory roku. Niestety czuję się średnio, to znaczy, przebiegnięcie Malty to dla mnie wciąż duży wysiłek. Chciałabym we Włoszech 4 razy przebiec 5km (czyli 2 treningi w tygodniu), ale wiecie jak jest na wakacjach... Ech. trzymajcie kciuki. Poza tym patrzymy na pogodę w San Benedetto del Tronto i... zmartwieni nie jesteśmy. W nocy 23 stopnie, w dzień 31-36 stopni. Może być. Adriatyk ma 28stopni- też może być, prawda? ;)
Ale najważniejszą informacją jest to, że mamy nocleg w Rzymie! Kiedy już kompletnie straciłam nadzieję i postanowiłam wysłać po raz ostatni hurtem 30 próśb przez Hospitality i 30 przez Couch, specjalnie nie czytając profili, pełna zniechęcenia, to po godzinie (w piątek wieczorem) otrzymałam twierdzącą odpowiedź od Alessandro z Hospitality Club właśnie! Zaznaczył, że może mieć gości w tym czasie, ale w razie czego przenocują nas jego znajomi. Jesteśmy po wymianie kilkunastu maili, mamy kontakt na skype- zaczyna nas już namawiać na kolejną noc ;) Poza tym jest bardzo zaangażowany- pyta o dokładną godzinę przyjazdu, by nas odebrać z dworca, chce wiedzieć, co mamy zamiar zobaczyć, by ustalić wspólny spacer po Wiecznym Mieście itd. Aj! W ogóle był w Polsce kilka razy, ma wielu znajomych tutaj (kilka dni przed nami będzie gościł u siebie przyjaciółkę z Poznania!), no i tuż po wyjeździe Kasi zaczęła się prawdziwa raisefieber- wiecie, ruszyło się, bo mamy nocleg w Rzymie, więc wszystko zaczęło wyglądać wyraźniej.
Parola del giorno: speranza- nadzieja
La speranza è l'ultima a morire.
Jeśli Alessandro ma brata Mauro i był przez jakiś czas w Poznaniu, to też u niego nocowałam:) Znalazłam go właśnie przez Hospitality!
OdpowiedzUsuńŻyczę udanych wakacji. Pozdrawiam
Gnutti? ;>
OdpowiedzUsuńLa biondo, nasz Ale nie ma brata Mauro ;)
OdpowiedzUsuń