run-log.com

środa, 28 września 2011

Orgoglio

No właśnie...
W zeszłym tygodniu, w środę, Michał o 4 rano wstawał, by niecałą godzinę później jechać do Łodzi i bronić swojej pracy. Bronił skutecznie, choć od początku wszyscy członkowie komisji wiedzieli, że jedyną oceną, jaką mogą postawić Michałowi, jest 5. I to tylko dlatego, że na niej skala ocen się kończy. Dziekan po obejrzeniu klipu stwierdził, że w obliczu takiej pracy on nie ma pytań (!), a po obronie zapewniali Michała, że koniecznie musi zgłosić swoją pracę na powinien festiwal... ;) Praca wysłana, teraz pozostaje nam czekać- trzymajcie kciuki!

Jestem tak dumna, że naprawdę nie chciałabym Was zasypać banałami...ale trudno ich uniknąć, gdy po roku tak ciężkiej pracy, Michał został nagrodzony- gdy wasza lepsza połowa zostaje doceniona, w końcu!
Gdy dzwoniłam do babci, która Michała wprost uwielbia, i opowiadałam jej, w jaki sposób dziekan i promotor wyróżniali go, powstrzymywałam łzy. Jezu, starzeję się, tym razem naprawdę. 
Najbliżsi znajomi się śmieją, że teraz nie będziemy mieć wymówek, jeśli chodzi o wyjścia różnego rodzaju ;)

 Tu możecie zobaczyć teledysk, nad którym tak długo Michał pracował.


Parola del giorno: orgoglio- duma.
 
Sono orgogliosa di lui.


poniedziałek, 26 września 2011

Rozgrzewka 1.

We wtorek byliśmy tuż przed obroną Michała, więc bieg odpuściliśmy- wstawaliśmy następnego dnia o 4, więc uznaliśmy, że nie musimy. W środę świętowaliśmy, więc nie odrabialiśmy biegu, tylko z (prawie) czystym sumieniem go pominęliśmy. Nadszedł czwartek: praca, obiad, drzemka, House i po 22 oboje wiązaliśmy buty. Niestety zapomniałam wziąć moich "wziewów" i od początku miałam spory problem z oddychaniem, złapały mnie duszności. Ale pomyślałam, że nie może być tak źle i postanowiłam trochę nad tym zapanować- nic by się nie stało, gdybym raz nie pobiegła szybciej, prawda? I pobiegłam jeszcze szybciej, niż w niedzielę, więc gdybym zrobiła inhalacje, byłoby pewnie o 1 min lepiej, ale ok, nie szalejmy. Potrzebuję bodźców do działania- tak już mam. Wracając, zobaczyłam lisa- często spotykamy jeże i lisy na treningach, ale ten był OGROMNY! Więc pomyślałam, że mógłby mnie teraz gonić. I w ten sposób ostatni kilometr znowu przebiegłam na petardzie ;>
Jako że jeden trening mi wypadł w tym tygodniu, stwierdziłam, że nie zaszaleję i pobiegnę w sobotę rano 2,5km, a w niedzielę, zgodnie z planem, 8,4km- ale wieczorem. Rozmawialiśmy w czwartek po biegu o tym, że znowu nie miałam w pierwszych 12 minutach chęci powrotu do domu, że znowu tak dobrze było od początku. Ośmieliłam się stwierdzić, że jestem już "rozbiegana" i może to dlatego, ale Michał powiedział, że raczej chodzi o to, że lepiej biegam po zmroku/w nocy. Coś w tym jest! W ciągu dnia jest okropnie, to jedyna chwila, gdy proszę słońce, żeby sobie gdzieś poszło na te pół godziny... Za to późnym wieczorem, gdy nie ma ludzi... Zawsze mam to samo: wyglądam przez okno o tej 22, otwieram balkon i szybko go zamykam, marudząc, że zimno, następnie pytam Michała "Nie wiem, no, pobiec?", on mi odpowiada, że się boi, gdy biegam sama w nocy itd, ale rozumie, że tak będzie całą zimę. Mhm. Dalej siadam przy komputerze, odpalam jakąś starą reklamę Nike, albo czytam Staszewskiego i w kolejnych 10 minutach już wiążę buty. Muszę sobie po prostu przypomnieć, że nie będzie mi zimno po 3 minutach biegu i że naprawdę to lubię ;) Mimo wszystko jednak kupię sobie gaz na te wieczorne biegi- mam po drodze park, dużo krzaków, malta, trochę lasu czasem. Mogę kogoś niefajnego spotkać, może to być pies, a psów boję się okrutnie. To nas oboje trochę uspokoi (chyba?).

W sobotę te 2,5km jak zawsze były katastrofa- czasowo najlepiej, bo to kwadransik, ale ciężko się biegło. I uwaga- biegłam w dzień, w słońcu ;)
A dziś... Dziś odrabiałam bieg, który wczoraj odpuściłam (dzisiaj miałam egzamin, więc wczoraj byłam spięta i w nastroju zdecydowanie niebiegowym), czyli ten tzw długi 8,4km. No!!! 56 minut! Tempo 6:40 min na kilometr, bosko! Tym tempem biegam krótkie dystanse, a długi bieg ma być zawsze wolniejszy, by nabrać wytrzymałości. To tylko oznacza, że na krótkich się oszczędzam! Ale nie szarżujmy, bo bolą mnie oba kolana, więc znowu mrożę ;( Nie boli po zewnętrznej (czyli tam, gdzie była kontuzja, spowodowana słabymi udami i to mroziłam ostatnimi czasy), tylko z przodu. W ogóle druga połowę biegu czułam, jakbym miała obciążniki na kolanach. Nie wiem, co to, może byłam jeszcze spięta po egzaminie? Mrożenie nie zaszkodzi, a tylko mi przypomina o pokorze. Od razu maratonu nie przebiegnę. Tak czy inaczej jest dobrze, czuję się doskonale, przebiegłam ten dystans bez marszu, choć wysiłek był spory. Ale jestem dobrej myśli ;)

I tu od razu myśl- dlaczego wcześniej nie pisałam Wam o ROZGRZEWCE? To taki 15-minutowy program o bieganiu w naszej poznańskiej telewizji WTK.
 Nie widziałam od początku wszystkich odcinków, więc będziemy je razem odkrywać, ok? Pierwszy dostępny.
Piękna sprawa oglądać w lokalnej telewizji Urbasia , a w ciągu dnia spotykać w parku pod blokiem Artiego ;>
W tym materiale akurat jest o rozgrzewce przed długim biegiem, więc jak znalazł ;) Jak zawsze ciekawe rzeczy mówi dr Marszałek. Człowiek, który o kontuzjach wie wszystko. Dlatego wizyta u niego kosztuje 160zł... Ale podobno działa cuda, gdy boli cokolwiek.

ps. Jestem pronatorem ;> Dlatego nigdy nie pobiegnę w Pegazusach (najsłynniejszy chyba model butów do biegania)- muszę mieć specjalne buty.


piątek, 23 września 2011

Roma 2011


Na stacji, do której dotarł nasz autobus ok 11(San Benedetto del Tronto- Roma, Stazione Tiburtina, niecałe 3h, bilet w jedną stronę: 17 euro, jeśli kupię od razu powrotny: 27,50 euro), czekał na nas Alessandro, czyli nasze znalezisko z Hospitality Club. Przyjechał skuterem tylko po to, by powiedzieć nam, jak się poruszać po mieście, co jego zdaniem powinniśmy zobaczyć oraz żeby wziąć nasze bagaże do domu, jak to określił w rozmowie telefonicznej dzień wcześniej. Uprzedzałam, że jedynie może od nas wziąć plecak z jakąś marną kosmetyczką i prezentem dla siebie- więcej, poza aparatem, pieniędzmi, dokumentami, kanapkami, kremem z filtrem, wodą, mapą i przewodnikiem, które to rzeczy musieliśmy mieć przy sobie, nie mieliśmy. Chyba, że jako bagaż liczyć koszulkę na kolejny dzień, bieliznę i coś do spania. Ile można spakować na 1 noc? ;> Ucieszył się, że mamy mapę (a można przyjechać do obcego miasta bez mapy? Takich rozmiarów jak Rzym? Szczególnie, że to było zaplanowane? Z dziwnymi ludźmi miał do czynienia wcześniej, hehe), natychmiast ją rozłożył na ziemi i przedstawił swój plan naszego zwiedzania na 2 dni! Podał jeszcze raz swój adres, podpowiedział, którym autobusem ruszyć i w jakim kierunku, wstępnie ustaliliśmy spotkanie w jego domu ok 20-21. Alessandro natychmiast pozbawił nas złudzeń, co do naszego planu zwiedzenia jego miasta. 2 dni to nie jest za mało, to NIC.
Jak już wspominałam, byłam w Rzymie 2 razy, ale 10 i 12 lat temu, więc byłam dzieckiem- choć już wtedy oczarowanym Wiecznym Miastem. W tym roku tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że kocham Rzym. To były tylko 2 dni- ale tam zawsze będzie za krótko, za mało, zawsze będzie niedosyt. Życia nie wystarczy, by poznać to miasto, jakby się chciało, a za każdym razem hipnotyzuje swoim ogromem, hałasem, ukrytymi uliczkami tuż za wielkim placem. No i Rzym to górki- wszak jest położony na 7 wzgórzach. Schodzę z góry, by znowu wspinać się po schodach w poszukiwaniu kolejnego placu, miejsca, fontanny.
Wiedzieliśmy, że 2 dni to dramatycznie mało, więc postanowiliśmy zrobić passegiattę po Rzymie, by poczuć choć trochę atmosferę, posłuchać Rzymian w metrze, autobusach, przy kawie. Ważne miejsca zostawiliśmy na kolejne spotkanie- to było dość istotne, ponieważ Michał był tam pierwszy raz i bardziej zależało nam właśnie na tym, by zrobić wstęp. Dlatego weszliśmy do Bazyliki św. Piotra (a raczej Michał, a ja pilnowałam Gwardii Szwajcarskiej), ale Muzea Watykańskie odpuściliśmy, tak samo Galleria Borghese, czego później w sumie żałowaliśmy, ale to by były min.3h. Następnym razem. Chodziliśmy, co kilka godzin dzwonił Alessandro, by zapytać, gdzie jesteśmy i jak się czujemy. Spotkaliśmy się u niego w mieszkaniu ok 21- my się doprowadzaliśmy do porządku, biorąc prysznic, przebierając się, a on przygotowywał dla nas kolację. Tagiatelle z małymi pomidorkami i parmezanem. Pyszne wino do tego. Zjedliśmy, wciąż rozmawiając o życiu, hospitality club i Polsce (bo był żonaty z Polką!) i pomyśleliśmy, że to dobry moment na wręczenie żubrówki. Nie wiedzieliśmy, że był z Polką, więc to oczywiste, że zna tę wódkę, ale okazało się, że bardzo dawno jej nie pił, a lubi, więc był szczęśliwy. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, a później Ale zaproponował rundkę autem po Rzymie (była północ)- mówiliśmy, że nie chcemy spać do południa następnego dnia, a juz byliśmy po całym dniu zwiedzania (od 6 na nogach), więc jeśli to ma być około pół godzinki, jak nas zapewniał, to ok. Wróciliśmy o 3:30. ;) Ale jakie rzeczy nam pokazał... ile poopowiadał, choćby na Forum Romanum, aj! I oczywiście Zatybrze- ok 2 w nocy spacer to niezapomniany, choć tak jak wszyscy mówią: to miejsce niekończącej się imprezy. W międzyczasie powiedział, że drzwi są na zatrzask, więc wyjdziemy, kiedy będziemy chcieli, choć i tak nas obudzi ok 9-10, bo chciałby się z nami pożegnać.
Wyszliśmy ok 11:30, robiąc zakupy w pobliskim Carrefourze- w końcu zjedliśmy śniadanie! (Mimo zachęt Alessandro, nie chcieliśmy nadwyrężać jego i tak wątłych zapasów w lodówce. W pośpiechu napisałam tylko list z podziękowaniem i zostawiłam kilka polskich raczków, które znalazłam na dnie torby).
Następnie kupiliśmy bilet całodniowy na metro, autobusy za 4 euro i ruszyliśmy. Wiedzieliśmy, że ten dzień będzie bardziej stracony, niż poprzedni- byliśmy zmęczeni tysiącem wrażeń dnia
poprzedniego i nocy, do tego nieznośny upał, naprawdę nieznośny-więc zupełnie na luzie trzymaliśmy się mapy i kilku punktów wokół Koloseum, Piazza Spagna itd. Spacerowaliśmy, szukaliśmy wilczycy dla rodziny, jedliśmy lody i pizzę al taglio. I obserwowaliśmy ludzi- celowo pojechaliśmy w ciągu tygodnia, by tłumy turystów w weekend nam nie zepsuły poznawania miasta. Tłumy były i tak, chociaż nie takie, jak można było się spodziewać- koniec sierpnia, środek tygodnia; Rzym był, moim zdaniem, nienormalnie wyludniony. Michała tradycyjnie odpychały wycieczki i ludzie, którzy zatrzymują się przy każdym stoisku z parasolkami lub przy pseudoartystach, którzy "malują" sprayem miniaturki Koloseum za 15 euro. Ech. Wrócimy tam, to oczywiste, ale w kwietniu- maju lub wrześniu- październiku. Na minimum 4 dni. Alessandro powiedział, że możemy u niego nocować kiedy chcemy i jak długo chcemy ;>
Rzym jest piękny, polecamy. Więcej zdjęć wkrótce, prosimy o cierpliwość ;)




Parola del giorno: cittá eterna- wieczne miasto

Mi piace camminare per la cittá eterna durante la notte


poniedziałek, 19 września 2011

Runner's high

Od zeszłego poniedziałku mroziłam kolano, dzielnie ćwiczyłam, walczyłam trochę z gardłem też, ale chyba przegoniłam.Dopiero w sobotę zdecydowałam się na trening, ale krótki- 2,5km, bardziej traktowałam to jako rozruch przed niedzielą.Wróciłam załamana, przebiegłam ten marny dystans w 16 minut, ale czułam się strasznie- ciężkie nogi, mocne słońce utrudniło znacznie bieg. Wróciłam, długo ćwiczyłam, dorzuciłam nowe zestawy na nogi. Jednak głowę miałam zwieszoną, nie czułam się w formie. Wieczorem mieli do nas wpaść sąsiedzi na wino, więc posprzątaliśmy i ogarnęliśmy wszystko, a nawet ciasto upiekłam ze śliwkami (jaj! smak dzieciństwa znalazłam, polecam przepis!), a godzinę przed spotkaniem okazało się, że sąsiadka pada ze zmęczenia, więc przepraszali i przesunęli na kolejny weekend. Nie ma problemu, zdarza się, ciasto zjedliśmy sami ;) Wino wypiliśmy też sami. Stwierdziliśmy, że jak już mamy wolny wieczór, to może film. To może coś amerykańskiego, na sobotę, jakiś oscar albo sensacja, mhm? Padło na "Fightera" z Oscarem za drugoplanową rolę dla Christiana Bale'a. Słuszna nagroda, cokolwiek ona oznacza, ale zagrał świetnie, zresztą można śmiało powiedzieć, że ten film to Bale. Film lepszy, niż się spodziewaliśmy, do obejrzenia w weekend, kto jeszcze nie widział.
Wypiliśmy to wino, poszliśmy spać i obudziliśmy się...10h później, czując się jak jakieś flaki. W ciągu dnia okazało się, że to wszystko przez front, który nadszedł wieczorem. Nie byliśmy zdolni do biegu po śniadaniu, więc zrobiliśmy wycieczkę do Ikei pod pretekstem kupna garnka- znowu wydaliśmy straszne pieniądze na kolejną półkę i inne rzeczy, aj. Teraz mam
nawet kapcie z Ikei (za 10zł!) ;>
Po Ikei zjedliśmy spaghetti z anchois i kaparami, długa drzemka, a po niej kawa i bieg. Michał 27km (słownie: dwadzieścia siedem kilometrów), ja- skromnie 4,7km. Wcześniej dzwonił ojciec, który mówił, że przebiegł tego dnia 22km, że ledwo dobiegł, miał jakieś bóle ud, kolan i co tylko- prawdopodobnie było to spowodowane lekiem zwiotczającym mięśnie (aktualne leki an nadciśnienie mu się skończyły), w każdym razie mówił, że biegło się fatalnie.
Uzbrojeni w tę informację, nastawiliśmy się na trudny trening. I teraz uwaga: dla mnie najtrudniejszych jest pierwszych 12 minut, wydaje mi się nawet, że za chwilę zawrócę do domu, że to nie ma sensu itd, dopiero bliżej kwadransa łapię rytm. Biegnę, biegnę i nic. Ledwo jakieś sapanie, nogi lekkie. "Tylko powoli, bo zabraknie ci sił na koniec"- powtarzam sobie w parku, myśląc, że organizm prowadzi ze mną jakąś dziwną grę. Ale nie prowadzi, a ja całe 21 i pół minuty biegnę z uśmiechem, lekko, jak sarenka, bez większego wysiłku, a ostatni kilometr robię (tak myślę) w III zakresie. Czas cudny: 6:48 to średnie tempo na 1 kilometr, czyli jak przed wakacjami. W domu długo się rozciągam, zwiększam ilość nożyc i innych ćwiczeń "kledzikowych" i czekam na Michała. Wraca po prawie 2,5h i mówi, że chyba miał "runner's high", czyli nic innego jak odlot biegacza. Jakiś trans, dziwny stan, kiedy biegniemy, jakbyśmy byli już maratończykami, z lekkością, na luzie, porównują to do orgazmu, ale byłabym ostrożna w takiej opinii... Anyway, było super, naprawdę (Michał całe 27 km utrzymał tempo 5:48 na 1 kilometr!) i oczywiście już chciałam się rzucać na kolejnym treningu na zwiększenie tempa i dystansu, ale Michał skutecznie wybił mi to z głowy. Przekonał mnie, że warto teraz ugruntować ten dystans i tempo, więc poradził wtorek i czwartek przebiec w ten sam sposób (czyli 4,7km), w sobotę znowu 2,5km, a w niedzielę 8,4km (park + Malta) jako długi bieg, podsumowujący cały tydzień. No zobaczymy, myślę jeszcze, by w czwartek dołożyć interwały jakieś na koniec, jak myślicie? Ile i jak na początek? 4x20 sekund (ok 60 kroków) tuż pod koniec treningu? Tak chyba będzie najrozsądniej. 


 Parola del giorno: bazzicare- spotykać się (z kimś), przykład:

Domani bazzico in giro con Stefano e poi andiamo al cinema e poi chissà… magari conosciamo qualche ragazza…magari!



środa, 14 września 2011

Run run

W san Benedetto del Tronto udało mi się pobiec 2 razy, czyli raz w każdym urlopowym tygodniu. Mimo, że niewiele zwiedzaliśmy, naprawdę... nie było czasu. Rano nie lubię, więc nie wchodziło w grę, a wieczorem- wiecie, jak to jest: pizza, wino i po zabawie. W ciągu dnia byłoby to niemożliwe, ponieważ codziennie było 30 stopni w cieniu. Więc pobiegłam 2 razy po godzinie 19, blisko zachodu słońca. Wilgotność nie sprzyjała, jednak w Polsce przy takiej temperaturze nie dałabym rady. Żaden wyczyn, bo zrobiłam 2 treningi po niecałe 5 kilometrów, ale chodziło głównie o to, by nie zastały się mięśnie i aby zachować jako taki rytm. Michał i ojciec również pobiegli 2 razy (obaj po 10km, a drugi bieg Michała był 20-kilometrowy, w tempie 4:19, wszystkie przy wschodzie słońca- szybkie tempo wynikało głównie z płaskiego terenu, ale i tak robi wrażenie, prawda?). Michał lubi biegać rano, a skoro już wstawał przed 6, naturalną koleją rzeczy i ja się budziłam. Aby nie zmarnować tej niepowtarzalnej okazji, wstawałam chwilę po jego wyjściu i ruszałam na podbój palmowej promenady na rolkach. I tak udało mi się to 3 razy po 30, 30 i 40 minut. Zawsze coś. Mniej optymistyczna informacja jest taka, że po każdym biegu bolało prawe kolano, więc właściwie przez połowę urlopu je mroziłam. W niedzielę wróciliśmy, wczoraj pobiegłam- z dużym trudem, przeplatając marszem 4,6km+ 2km rozgrzewki. Żenujące początki- wiem, ale zrzucam to na karb wymiętolonego ciała w aucie. Gorsza informacja- znowu czułam wieczorem prawe kolano. Tym razem nie bolało, jedynie czułam, wciąż po zewnętrznej stronie, czyli teoretycznie to ból wynikający ze słabych mięśni ud. Podwoiłam ilość nożyc i obiecuję robić je codziennie. Zamroziłam, zobaczymy. Dzisiaj czuję, nie boli, ale czuję. Nożyce zrobione, za chwilę zamrożę.
A biegaczy w San Benedetto del Tronto tysiące! Nigdy czegoś takiego nie widziałam, nigdzie, a w najśmielszych snach nie widziałam tylu biegaczy codziennie, o każdej porze dnia, nawet w takim ukropie! Czyżby nie tylko u nas tylu ludzi zaczęło biegać? ...Ale jak to, we Włoszech? A co z dolce vita itd? W sumie ich podstawowym składnikiem diety jest makaron...;) Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, tak czy inaczej. Również w Rzymie sporo truchtających. Wszędzie mniej skuterów, a więcej rowerzystów i biegaczy, słowo daję, jak nigdy!

Maraton w Poznaniu 16.10.11 oczywiście odpuściłam przez skręconą kostkę, ale po powrocie do domu ilość nadchodzących imprez biegowych mnie szybko postawiła na nogi. I tak, rusza kolejna edycja, już III, Grand Prix Poznania w biegach przełajowych na 5km nad Rusałką, oto terminy biegów na sezon 2011/2012: 12 listopada, 10 grudnia, 7 stycznia, 21 stycznia, 18 lutego, 24 marca, 14 kwietnia, 12 maja. Opłata wynosi 10zł za każdy bieg- jeśli w końcu przebiegnę Maltę poniżej 30 minut, zapiszę się na pierwszy bieg ;) Opis każdego startu u większości ludzi był bardzo pozytywny, szczególnie, że podczas ostatnich biegów uczestniczyło w imprezie blisko 600 osób! Teraz będzie pewnie dużo więcej, bo jest prawdziwy boom na bieganie.

I Półmaraton w Szamotułach 23.10.2011  Opłata startowa wynosi 45zł do 7.10, później 65zł. Będzie to tydzień po poznańskim maratonie, więc nie wiem, czy Michał i ojciec będą w stanie mi towarzyszyć, ale może chociaż pokibicują? Jestem prawie zdecydowana na ten start, jedynie kolano może mi przeszkodzić. Gdyby nie ono, za 2 tygodnie wróciłabym do normalnego biegania, a teraz to nie wiem. Mrożę nożycuję i po cichu już liczę na czas 2h 20 minut ;> W opisie możecie znaleźć informację, że wśród wszystkich, którzy ukończą bieg, rozlosowanych zostanie kilka... pralek- to ostatecznie nas przekonało, by się zapisać. Nowa by nam się przydała, jak wiecie ;)


Dalej, 29.10 będzie kolejna edycja biegu Eliminator nad Maltą 5km, opłata startowa wynosi 35zł, bieg dość trudny, bo przełaj, dużo górek- zastanawiam się, jeszcze nie zdecydowałam. Nie chcę znowu skręcić kostki czy coś. Muszę przebiec tę trasę, to będę wiedziała więcej.

Jak tam, moi biegający czytelnicy, macie chęć się sprawdzić na którejś imprezie? Pamiętajcie, że i tak nigdy nie będziecie pierwsi- zawsze znajdzie się jakiś weteran, ale warto poczuć atmosferę zawodów, poczuć adrenalinę, zobaczyć, na ile jesteśmy wytrenowani, bo starty to coś zupełnie innego, niż treningi- tam nie biegniecie sami. Widzicie, że biegam wciąż jak początkująca, nie mam nie tylko mało imponujących wyników- nie mam żadnych wyników, ale wierzę, że przełamię złą passę z kontuzjami, które mnie hamują i pójdę do przodu. Fajnie, gdybym nie była ostatnia, ale walczę głównie ze sobą przecież, tylko o to chodzi.

Wrzucam zdjęcie, które wyszukał w sieci Corvus- przyjaciel Piotra, który mnie niezwykle inspiruje, jeśli chodzi o bieganie, ale o tym i o nim innym razem.
 

Parola del giorno: ginocchio
Ginocchio fa male da alcune settimane, ma non perdo la speranza di miglioramento



poniedziałek, 12 września 2011

Siamo tornati ;)

Wczoraj około południa rodzice żegnali nas pod naszym blokiem. Po 28 godzinach jazdy w aucie nie mogliśmy sobie pozwolić na siestę- pralka nawalała, więc Michał bawił się w mechanika, a ja biegałam ze szmatami i miskami, by wspólnymi siłami pozbyć się wody z mieszkania. I tak biegaliśmy między pralką, a...lodówką. Już był czas najwyższy na jej rozmrażanie, a po wakacjach mieliśmy mało rzeczy w środku, więc uznaliśmy to za dobry moment. Ze wszystkim uporaliśmy się ok 18, w międzyczasie jedząc jajecznicę z cukinią i pomidorami, z odrobiną cebuli- nic więcej nie mieliśmy ;) Na szczęście dzisiaj miałam jeszcze urlop, więc dokończyłam pranie, pozwoliłam wrócić wszystkiemu na swoje miejsce, a po wszystkim...pobiegłam ;) Ale o bieganiu później.
Jesteśmy cali, zdrowi, opaleni, już stęsknieni za Rzymem (Michałowi się nawet śniło dzisiaj Wieczne Miasto!), snujemy się po mieszkaniu, myśląc o kolejnym wyjeździe- chissá, może tym razem stamtąd nie wrócimy? ;> Więcej na przełomie roku na ten temat ;)

Będę Wam dawkowała relacje z wakacji, również zdjęcia (najszybciej możecie je zobaczyć na facebooku- kogo nie mam w znajomych, niech pisze wiadomość, że czyta i chce oglądać, to dodam z przyjemnością ;>), ponieważ sporo się dzieje i będzie działo- wrzesień oznacza dla mnie w tym roku 2 ciężkie egzaminy, na które chwilowo nie mam jeszcze żadnego pomysłu ani notatek. Słabo? Trochę, ale nie zamierzam wpadać w depresję z tego powodu. ... Jeszcze nie ;)

To może na początek się pochwalę- kilka rzeczy sobie przywieźliśmy w tym roku, do jedzenia dla nas, a dla mnie (chwilowo) do czytania. Wiem, w Polsce też są suszone pomidory (ale czy taki słój za 2 euro?), jest też anchois (ale czy za 1 euro?), mamy również ryż do risotto (znajdzie się pewnie za 1,30 euro), w jakichś okrutnie drogich piotrach i pawłach odnajdziemy salsę truflową (choć nie jestem pewna, czy za 2,80 euro...), pastę z anchois (0,90 eurocentów), nie widziałam za to pesto z cukinii (też było poniżej 1 euro), no i malutki słoiczek z vongole w sosie pomidorowym za 0,90 eurocentów również nie pozwolił nam przejść obok siebie obojętnie. A teraz wina... Chainti było za 2 euro, więc wzięliśmy od razu 2, sycylijskie 1,5 litrowe za 2,30 euro (pyszne!), Montepulciano ukochane moje za 1,45 euro. I tak dalej. Jak widzicie ceny żywności we Włoszech są porównywalne do polskich, a często niższe (jeśli się szuka marketów, a w nich narodowych specjałów- jak wino). Mieliśmy przywieźć sobie porządnej oliwy, mąki do pizzy i tysiąc innych rzeczy... Prossimo anno ;> A w woreczku pod zdobyczami kulinarnymi są muszelki, rzecz jasna.
 
I libri... aj, w samym San Benedetto del Tronto znaleźliśmy dużą księgarnię- trochę na kształt poznańskiej Powszechnej na Starym Rynku. Zaszyliśmy się tam na godzinę. Wybrałam 3 książki, zapłaciłam 20 euro, mniej więcej tak jak w Empiku, prawda? Ceny w ogóle jak u nas, średnio 8-10 euro, choć bardzo dużo promocji na poprzednie wydawnictwa (np. Dostojewski z naklejką "lirową" za 3 euro itd. Myślałam, że mi serce pęknie, gorączkowo licząc pieniądze...), a to oznacza, że skoro oni zarabiają pewnie 2-3 razy więcej niż Polacy, to mają tanie książki, tańsze niż u nas. Cóż za niesprawiedliwość, ech. Zmieniałam decyzję kilka razy, ostatecznie wzięłam opowiadanie mojego ukochanego Poego (za 2,5 euro), powieść Niccolo Ammanti (10,50 euro, jest tłumaczony na ponad 40 języków- później pomyślałam, że Coelho ostatecznie pewnie też, więc niekoniecznie musi to o czymś świadczyć... Ale wyglądało w środku dobrze, zobaczymy. Może ktoś czytał? A na koniec dorzuciłam Hessego za 7,50 euro, którego polecał mi Alessandro z Rzymu. Nie czytałam, również po polsku, no zobaczymy.

A teraz nalejemy sobie chianti, by jutro stawić czoła wszystkiemu, co czeka na mnie w pracy ;)


Parola del giorno: tornare
Ieri siamo tornati a casa, non é facile...