run-log.com

czwartek, 29 lipca 2010

Ho fame! *


Nie samym kinem człowiek żyje, nawet na festiwalu filmowym ;) Dlatego krótko o dwóch nowych miejscach, które odkryliśmy. I jednym sprawdzonym.
W piątek rano zjedliśmy w kinie po bułce, zagryzając ją kabanosem (to było nasze drugie śniadanie, po wyjściu od
Piotra), na obiad zjedliśmy kebaba na pół, o którym mówić więcej nie zamierzam, bo nie był wart uwagi, jak to zwykle zresztą kebab. Ale jedliśmy na pół, by się nie najeść za bardzo, bo wtedy zasnęlibyśmy w kinie (doświadczenie z ostatnich festiwali), więc postanowiliśmy jeść mało, a często, raczej takie mini-obiady. Wieczorem, po przyjeździe Susłów, poszliśmy do STP i to już jest godne uwagi. Obowiązuje tam zasada "kilogram jedzenia kosztuje 14zł, nakładasz co chcesz i ile chcesz", coś jak amerykańska stołówka- przesuwasz się do przodu z talerzem, na który nakładasz wszystko, na co tylko masz chęć, a na końcu pani waży Twój obiad i płacisz odpowiednio. O ile 14 zł to nie jakaś bardzo niska cena, a jedynie rozsądna za domowy obiad, o tyle w ostatniej godzinie otwarcia lokalu (20-21) cena jest niższa o 50 % i wtedy jest tam naprawdę sporo ludzi! (poza ta godziną można jeszcze korzystać ze zniżki studenckiej 20%) Oczywiście chciałam nałożyć sobie wszystko na talerz, nie mogąc się zdecydować. Znając swoją skłonność do poznawania jak największej ilości smaków, postanowiłam, że nałożę najważniejsze dla mnie rzeczy, w małych porcjach, by się jak najwięcej zmieściło. Nie pamiętam dokładnie, co wtedy nałożyłam, ale na pewno garść zapiekanego makaronu, panierowaną rybę, sałatkę z arbuza. Za to w niedzielę już zaszalałam: zapiekany makaron, naleśnik ze szpinakiem, szpinak w liściach, 3 pierogi ruskie, sałatka z szynką i kukurydzą, placek ziemniaczany, panierowana ryba i od Michała jeszcze (u mnie się nie mieściło już, poza tym braliśmy różne rzeczy i dzieliliśmy się, by spróbować wielu, nasz stary trick- nigdy nie bierzemy tego samego w restauracjach, tylko dzielimy się tymi różnymi daniami) zraz oraz naleśnik na słodko- z musem jagodowym. Za dużo, było dużo za dużo, dlatego trzeba było iść na piwo, by jedzenie się "ułożyło" przed kolejnym seansem.
I to jest drugie miejsce, o którym chciałam wspomnieć. Czekając na gorzej, niż średniego kebaba, czytaliśmy, co tylko nam wpadło w ręce, jak to mam w zwyczaju. I cóż, trafiła mi się jedna z darmowych miejskich gazetek typu "Aktivist", w której był wywiad z Natalią Grosiak, którą znamy i bardzo lubimy m.in. z Mikromusic. Natalia jest z Wrocławia i polecała różne miejsca, jedno z nich wybraliśmy na to, w którym zatrzymamy się na piwo. MLECZARNIA, na ul. Włodkowica, tuż za Czekoladziarnią i Ubieralnią. Szczęśliwie mieli ogródek (w niedzielę słońce postanowiło nas zaszczycić swoją obecnością...w końcu). Nie wiem, jak jest zazwyczaj, ale ufam, że trochę, jak w naszej poznańskiej Kawce na Wronieckiej, bo gdy my byliśmy, klubokawiarnia została opanowana przez festiwalowiczów. Oczywiście- fajnie, ale trochę żałowałam, że nawet na moment nie mogę uciec od tego i wpaść w ramiona Wrocławia. Wciąż trzymały mnie dłonie Romana Gutka i jego festiwalu. Nawet w Mleczarni. Czemu ja się właściwie dziwię, skoro na ENH przyjechało tylu ludz9?

A ostatnia miejscówka z cyklu "jak zjeść dobrze i niedrogo" to typowa pizzeria-restauracja, ale o niewygórowanych
cenach "Pod zielonym kogutem" , tuż obok Mediateki (centrum festiwalowe). Znamy to miejsce jeszcze z 2007 roku, dla nas to pizza time, gdy tam przechodzimy, ponieważ jako jedyni we Wrocławiu podają pizzę na chlebowym spodzie. Taka ciekawostka, smaczna ciekawostka. W tym roku nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem, ale może w międzyczasie zmieniły mi się kubki smakowe (wszak następuje to co 7 lat), albo po prostu wyrobił mi się smak ;) Byliśmy z Susłami, pamiętałam, że wzięliśmy kiedyś pizzę na pół i nie najedliśmy się, ale po całej byłoby za dużo, więc zdecydowaliśmy się na 3 różne i wymianę. Chyba najlepsza była z salami i papryczkami pepperoni. Ceny? Ok 14zł za pizzę, więc tak, jak wszędzie. Ale największą niespodzianką było to, że wyszłam z lokalu z płytą "Męska muzyka". Kiedy poszłam do toalety, czytałam, jak zawsze, wszystko po drodze i wpadła mi w oko informacja "Za 4 żywce otrzymasz płytę", nie miałam zamiaru tego tak zostawić, skoro kufle po 4 właśnie żywcach stały na naszym stoliku i zagadnęłam kelnerkę. Szybko pobiegła po płytę, yeah! ;)
Tam już nie zdążyliśmy, ale następnym razem nie pogardzę czekoladą ;) 
Ach, jeszcze coś, w październiku jedziemy na 2,5 dnia (w piątek po pracy i zostajemy na weekend) na pierwszy Festiwal Kina Amerykańskiego. Też Gutek organizuje, też we Wrocławiu, też z Susłami jedziemy ;)

 ps. Na samym początku zdjęcie rynku wrocławskiego, oczywiście



 * Ho fame- jestem głodna 



poniedziałek, 26 lipca 2010

Marry me, Mike Patton


Wróciliśmy wczoraj ok 22, bardzo zmęczeni, niemal od razu położyliśmy się spać. Dzisiaj przyszedł czas na podsumowania. Cudownie było we Wrocławiu, jeśli o to pytacie, ale tak jest zawsze w tym pięknym mieście, tak przepełnionym otwartymi i życzliwymi ludźmi. Kolejki nam były nie straszne do sal kinowych (po prostu przychodziliśmy 30 minut przed każdym seansem), szczególnie, że kawa była za darmo (na 2-3 dziennie się udawało załapać ;)), a w sobotę i niedzielę również lody kulkowe, dowolna ilość. Szkoda, że za późno się zorientowałam i tylko raz i tylko 2 kulki wzięłam, bo byliśmy po obiedzie ;))
Poza tym Susły zostały przez nas zarażone grą w kości, ale to żadna niespodzianka właściwie ;)
Kiedy w czwartek po pracy wsiadaliśmy do pociągu, w cieniu było 36 stopni. Strasznie. Nie chcecie nawet wiedzieć, jak było w środku. Z powodu upałów miał opóźnienie, więc we Wrocławiu biegliśmy dosłownie do Mediateki, gdzie do 21 trzeba było odebrać wejściówki na koncert Mike Pattona (mieliśmy je w ręce o 20:50), od razu też wzięliśmy bilety, wcześniej zamówione i opłacone przez internet. Coś zjedliśmy, napiliśmy się kawy i spacerkiem udaliśmy się na Wyspę Słodową, gdzie powinien czekać już Patton. Punktualnie pojawił się na scenie pan w białym garniturze, z ulizanymi włosami, zaczesanymi do tyłu (stosował chyba zasadę "Im więcej brylantyny, tym lepiej") i rozpoczął mistrzostwo świata. Ludzie! Żałowałam, że nie namówiłam np. Eli, która jest zawsze chętna, by coś zobaczyć, gdzieś pojechać, bo jestem absolutnie pewna, że spodobałoby jej się! Ja nie jestem fanką muzyki włoskiej, ale Patton zagrał coś na kształt the best of San Remo 1950-1960 i to z orkiestrą. Szaleństwo, wszyscy się świetnie bawili, Patton jak rodowity Włoch! Nie odpuścił w kilku momentach i pokazał pazurki- jego krzyk znany jest na całym globie, ale wszystko mieściło się w zamierzonej konwencji. Jestem zachwycona absolutnie całością- nie tylko muzycznie, ale to, co ten człowiek robi z głosem, jak z sekundy na sekundę zmienia tonację, bez grama fałszu, wciąż zaskakując! Michałowi się podobało, i tyle, miał nadzieję na jakieś eksperymentalne rzeczy, a ja myślę, że Patton to taki profesjonalista, który jeśli ma grac metal, to metal, a kiedy ma być włoskim lovelassem, to jest nim od początku do końca. No i bariera językowa- śmiałam się z tekstów, a Michał niewiele rozumiał. Dla tych, którzy słuchali płyty- na żywo śpiewa milion razy lepiej, włoski też ma lepszy, niż wcześniej oceniałam ;)
Kocham Pattona, naprawdę!
Mike z Wrocławia TU, TU i TU i TU z 2007 a TU original ;)
Koncert skończył się o północy, bus nocny nam uciekł, więc przed 2 dopiero dotarliśmy do Piotra, u którego mieliśmy spać (jego żona musiała gdzieś wyjechać, więc była nieobecna). Przepraszaliśmy, że tak późno, bo na pewno go obudziliśmy, ale powtarzał, że nie ma problemu, że był na to przygotowany. Zamieniliśmy kilka słów dosłownie, uzgodniliśmy, że ok 9 trzeba wstać i położyliśmy się. Zasnęłam około 4, niestety, ech, emocje, długi dzień itd. W międzyczasie zaprzyjaźniłam się z psem Piotra, czarnym jamnikiem Gamą. Kto nie wie, niech zapamięta- boję się okropnie psów. A ten po prostu mnie pokochał, nie odstępował, nadstawiał uszy do pieszczenia, nawet częściej ze mną, niż ze swoim właścicielem bywał ;) Zjedliśmy razem śniadanie, pożegnaliśmy się, życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego- Piotr na dniach wyjeżdża z żoną na stałe do Holandii, więc możemy powiedzieć, że złapaliśmy ich na ostatnią chwilę. Pudła z książkami stały w całym pokoju.
Żebyście mieli jasność, na jakich ludzi trafiliśmy- Piotr widział Pattona 2 razy na koncercie, dacie wiarę? I też bardzo lubi
Włochy, więc dobre wino go niezmiernie ucieszyło;)
W ten sposób pierwsza wyprawa z Hospitality Club za nami, nie znajdujemy słów, by opisać, jak szczęśliwi jesteśmy, że
wszystko dobrze i na jaki dom trafiliśmy. Może to kwestia szczęścia, które nas nie odstępuje? A może tak sobie tłumaczę to, że przez HC ciężko trafić na kogoś niefajnego, gburowatego, bo przecież nikt taki by nam, obcym, nie otworzył drzwi.
Czekam z niecierpliwością, kiedy będę mogła gościć kogoś u nas, niekoniecznie z włoskimi korzeniami, ale przydałby się ktoś do poparlania, hehe ;)
Jeśli jeszcze nie zasnęliście, czytając ten post, to krótko omówię filmy.



Puzzle- nigdy nie myślałam, że kino argentyńskie może mnie tak porwać. No dobrze, może to za dużo powiedziane. Ale może to dlatego, że Puzzle były pierwszym filmem, który zobaczyliśmy na tegorocznym ENH, więc byliśmy podekscytowani itd? Nie wiem. Świetnie zagrany. Fajna historia, ma zresztą związek z moja rodziną, dlatego ten film wybraliśmy, bo pewnie jeszcze nie wiecie, że największą pasją mojej mamy są puzzle? I nie mówimy tu o układaniu 2000 przez 3 lata, ale o największych dostępnych (choć sprowadzaliśmy je przez internet)- 18 000. Serio. Mama, absolutnie sama, układała je przez pół roku. Droga do 18 000 była długa, zaczynała od 3000, dalej 5000, 8000, 9000 i dalej już 18 000, które dostała na urodziny i popłakała się przy całej rodzinie z radości (dużą grupą się składaliśmy i po cichu zamawialiśmy). Chyba nigdy nie widziałam mamy tak wzruszonej, jak wtedy, naprawdę. Szczególnie, że obiecaliśmy jej zestaw patelni i mama dała się nabrać ;)
Kuszenie świętego Tonu- jedno z rozczarowań tego festiwalu. Nie sądzę, byście dotarli do tego filmu, więc mogę powiedzieć, że w gazetce festiwalowej można było przeczytać ".....  Tymczasem film był co najmniej dziwny, a na końcu główny bohater zajadał się wątróbką swojej kochanki. I to powinno Wam dać obraz. Nie lubię filmów o zjawiskach paranormalnych, o siłach nadprzyrodzonych, o jasnowidztwie itd. Susły stwierdziły, że film jest podobny do Lyncha. Ale tego filmu Mistrza Filmów Nie Wiadomo O Czym akurat nie znamy.
Imię Carmen- Jean LucGodard. Na festiwalu można było zobaczyć 100 jego tytułów, sam reżyser miał się nawet pojawić, jednak najwyraźniej strach przed lataniem okazał się silniejszy. Ja przysnęłam, nie podobały mi się cięcia, dźwięki (nagroda w Cannes w 1983 r za dźwięk właśnie, ale ja już byłam bardzo zmęczona). Doskonała muzyka- Bach dla odmiany. A Michał wpadł totalnie, zachwycony, mówi, że dopiero teraz poczuł Godarda (wcześniej widzieliśmy słabe "Zdrowaś Mario" i świetne "Do utraty tchu"- fantastyczny, jego pierwszy film, polecam serdecznie, 1960 rok). Książkę nawet kupiliśmy, traktującą o jego twórczości. Michał is happy, ja mniej, chyba nie czas jeszcze na JLG u mnie.
Pułapka na kraby- przepiękne zdjęcia, zgodnie z oczekiwaniami! Przepiękne widoki, zdaje się, że kolumbijski krajobraz. Wiele niedopowiedzianych historii, niewyjaśnionych sytuacji, dających nam wolną rękę w domyślaniu się, co dalej się stało. Polecam serdecznie. Nie tylko z powodu mojej sympatii do krabów ;)
Wkraczając w pustkę- największe rozczarowanie festiwalu, ludzie wychodzili w trakcie. Za dużo seksu (wcale nie przedstawionego jak zwykle), za dużo powtórzeń, za dużo głupiej muzyki, za dużo obleśnych zdjęć. Za długo, film trwał 150 minut. Okropieństwo, nie wiem jakim cudem reżyser był faworyzowany w Cannes w 2009. To zresztą ten pan, który zrobił "Nieodwracalne", w którym to filmie jest słynna, bardzo kontrowersyjna, 20-minutowego gwałtu na Monice Bellucci oraz miażdżenie głowy gaśnicą. Nie widziałąm tego filmu i nie zamierzam, nie jaram się takimi rzeczami, które bolą-nie bawi mnie kino, które ma szokować. Ani trochę. Reżyser jest psychopatą, powinno się go izolować.Bornova Bornova- turecki. Tego dnia o 22 mieliśmy iść na "Dobre serce"- darmowy pokaz na Rynku, ale padało, wiadło, było 17 stopni, więc zrezygnowaliśmy ostatecnzie i w ostatniej chwili kupiliśmy bilety na coś tureckiego, by mieć jakieś pojęcie o tym kinie. Ja przysnęłam, Michał wytrwał, ale film średni. Dobrze zrobiony, dobre aktorstwo, ale historia średnia. Młody chłopak, z dobrego domu, zakochuje się w głupiej dziewczynie z zawodówki. Zabija dla niej, z miłości. Eeee tam. Dobry sen miałam.
Le quattro volte- najlepszy film weekendu według Michała, ja również oceniłam go bardzo wysoko. Nie był łatwy, nie padlo w nim ani jedno słowo, ale sceny były tak sugestywne, że właściwie słowa były zbędne. Ktoś przed filmem powiedział "Musimy być szurnięci, skoro przyszliśmy na film o kozie". Nie do końca o kozie, ale dokładnie o rytmie dnia w pewnej włoskiej wiosce, gdzieś w Kalabrii. Chciałabym mieć ten film.
Biała przestrzeń- spodziewałam się czegoś dużo lepszego. Typowe babskie kino. Główna bohaterka wdaje się w romans, zachodzi w ciążę, pan ją zostawia, ona rodzi w 6.miesiącu ciąży i kolejne 2 miesiące spędzi przy inkubatorze córeczki, licząc, że mała przeżyje. Słaba historia, ale nasłuchałam się włoskiego i kilka widoków miasat było- niewiele, ale zawsze chociaż łypnęliśmy na Neapol.
I bardzo nam wstyd, że nie dotarliśmy na żaden film Hasa. Za mało czasu, za mało dni, ale już wiemy, że w 2011 nie tylko piątek weźmiemy wolny, ale i poniedziałek. Z Susłami, oczywiście ;)



środa, 21 lipca 2010

Era Nowe Horyzonty- jedziemy!

Sympatyczne spotkanie mojej wiernej czytelniczki (w księgarni, dodajmy) tylko zmobilizowało mnie, by napisać po raz ostatni przed wyjazdem na ENH. Nie mówiłam chyba, że znaleźliśmy nocleg z czwartku na piątek przez Hospitality Club, po Pattonie (artykuł kolejny, proszę bardzo)? Wysłałam ok 150 mejli w tej sprawie, dostałam ok 40 wiadomości zwrotnych, w tym kilka pozytywnych (większość wyjechała, to w końcu okres wakacyjny). Trafiliśmy na młode małżeństwo, które zaoferowało nam osobny pokój, jest łózko, więc nie trzeba brać śpiworów itd. A nawet się okazało, że oni też się na ten koncert wybierają, więc są w klimacie. Wydają się bardzo ok, mają leciwego jamnika- właścicielka zapewniła mnie, że pies mnie nie zje. Poza tym pracuje w domu, więc nie musimy wstawać np. o 6, by wyjść razem z właścicielem do pracy. Z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę mamy nocleg zapewniony dzięki Susłom (Magda Susłowa pracuje w jednym z banków, który ma dość atrakcyjne cenowo kwatery w dużych miastach dla swoich pracowników oraz ich rodzin i przyjaciół, więc zapłacimy 30zł za pokój- nie od osoby, za pokój, kochani;)).
 
Mamy nadzieję obejrzeć 8 filmów, w tym dwa włoskie- "Biała przestrzeń" i "Le quatro volte". A właściwie to 2, bo "Imię Carmen Godarda" jest na podstawie włoskiej opery "Carmen", rzecz jasna i dialogi będą po włosku. Dzisiaj zamawiamy i kupujemy bilety, a jutro po pracy pędzimy na dworzec i do Wrocławia ;) Mam zamiar też wyciągnąć Miszę na wystawę związaną z Fellinim. Jak widać, włoskich akcentów nie zabraknie, ale i tak będę tradycyjnie czuwała, może znajdzie się ich jeszcze więcej.
 
Nasz plan festiwalowy przedstawia się następująco:

22 lipca- czwartek
22:00 - koncert Mika Pattona
 
23 lipca - piątek
13:00 - Puzzle- argentyński
16:15 - Kuszenie świętego Tõnu
22:00 -  Imię Carmen-Godarda, w ramach przeglądu jego filmów na tym festiwalu
 
24 lipca - sobota
09:45 - Pułapka na kraby (piękne zdjęcia!)
(tu nastąpi przerwa na pizzę na chlebowym cieście-spotkałam się z tym tylko we Wrocławiu, pycha!)
 
15:15 -  Wkraczając w pustkę
22:00 -  Dobre serce (pokaz na Starym Rynku)
 
25 lipca - (włoska) niedziela

10:15 - Le quatro volte- włoski

16:00 - Biała przestrzeń- włoski

Pociąg powrotny mamy w niedzielę o 18:40. Mieszkaniem i kotem zajmie się nieoceniony Kudeł. I cóż, możecie nam życzyć udanych seansów, wyspania się między nimi a nie w trakcie (co już mi się zdarzało, gdy byliśmy w 2007r, notabene na przeglądzie filmów Felliniego;)), a poza tym, żebyśmy jak zawsze wrócili w jednym kawałku i żeby kot się nie zapłakał za nami. Odezwę się po weekendzie.


Ciao, ragazzi!


Mike Patton TU na pożegnanie- to już jutro!

wtorek, 20 lipca 2010

2 Wódki, proszę

Tak, zachciało nam się polskiego pola namiotowego, relaksu nad jeziorem. Phi. Wstaliśmy o 6, załadowaliśmy wszystko na rowery i ruszyliśmy. Zagadaliśmy się w drodze i przegapiliśmy skręt na dworzec, więc dojechaliśmy na miejsce 10 min przed odjazdem, a trzeba było jeszcze kupić bilety, znaleźć peron i wrzucić rowery do przedziału DLA ROWERÓW. Teoretycznie i według informacji- może i tak, ale w praktyce rowery znalazły się między przedziałami. Już wtedy podróż nie zapowiadała się jakoś optymistycznie- nasza podróż tym pociągiem miała się zakończyć we Wrześni, jednak dalej jechał on do Warszawy, wiózł m.in.uczestników Europride (nie, nie byli nadzy, hałaśliwi, aroganccy, nie dotykali się, nie całowali, po prostu dwóch młodych, może 19-20-letnich, gejów siedziało i czytało Gazetę Wyborczą. Najpierw łyse karki opluły gazetę, a następnie powtórzyli tę czynność, celując im w twarz. Wyzwiska sobie podaruję. Poszli po kondkuktora, który "przywołał do porządku" łysych, udzielając im pogadanki. A ja..pierwszy raz tak bardzo się wstydziłam, że się boję zareagować. Serio. Obrzydliwy to rodzaj strachu. Do soboty nie wiedziałam, jak bardzo obrzydliwy. Nie chcę już wracać do tego tematu. Żyję w strasznym, głupim kraju.
Podróż z Wrześni do Skorzęcina trwała 3,5h, w strasznym upale (34st w cieniu), z postojami co 8-10km. Potwornie
gorąco. Jak dojechaliśmy, wybraliśmy miejsce i rozbiliśmy namiot, okazało się, że do łazienek jest baaardzo daleko, bo te obok nas ktoś spalił poprzedniej nocy. W sumie- patrząc na ludzi wokół nas- młodzi, z wódką w ręce, ledwo trzymający się na nogach, a  było południe- tak, ten obrazek już powinien nam zapalić lampkę kontrolną, ale tak bardzo pragnęłam wykąpać się w jeziorze, a Michał tak się cieszył z wyjazdu, że nie rejestrowaliśmy tych obrazów, tak jak powinniśmy.
Zjedliśmy pizzę na pół i pobiegliśmy na plażę. Woda czysta (nawet coś w niej żyło, ryby w sensie), ale to nie miało dla
mnie wielkiego znaczenia- przede wszystkim bardzo ciepła, po prostu wchodziłam ot tak, bez żadnego ochlapywania się i tzw przyzwyczajania się. Cudownie! Po 16 wróciliśmy do namiotu, zdrzemnęliśmy się trochę i postanowiliśmy iść po piwko i zagrać w kości, jak mamy w zwyczaju na wyjazdach. I jak zobaczyliśmy te grupy pijanych ludzi, lejące się wszędzie strumienie wódki, potwornie głośną pseudomuzykę, chamskie i aroganckie, rozwydrzone skupiska ludzi w okolicach 20 lat, to byliśmy naprawde przerażeni. Wypiliśmy po piwku, zagraliśmy partię w kości i poszliśmy spać ok 22. SPAĆ? Czy ja napisałam SPAĆ?! Nie wiem, czy razem 3 godziny snu by się uzbierały. Wrzaski, śpiewy i muzyka nie chciały ucichnąć. To nie włoskie pole namiotowe, gdzie po 21 już ludzie mówią ciszej, by nikomu nie przeszkadzać w wypoczynku. To Polska. Serdecznie witamy. Za 15 złotych pełen luksus: toalety? A jakże! Ciemno (światło późno w  nocy włączyli), brudno, śmierdząco. Brak ciepłej wody. To samo w prysznicach. Chcesz się wykąpać w ciepłej wodzie? W budynku obok pani skasuje 5 zł i będzie ciepły natrysk. Chcesz umyć ręce po siku w ciepłej wodzie i przy świetle? W budynku obok ta sama pani skasuje 3 zł. S K A N D A L. Powiedziałam w takim razie, że pieprzę i myć się nie zamierzam. Jak śmierdząca przyjechałam, taka też stamtąd wyjechałam, z mocnym postanowieniem, by nigdy więcej tam nie wracać.
Około 3 się przebudziłam, po prostu musiałam iść do toalety, ale usłyszałam rozmowy pod namiotem ("kolejni się na dole
piz...ają", "mam cię znowu uderzyć, szmato? nikim więcej nie jesteś" i na to błagalny płacz dziewczyny), obudziłam Michała i poprosiłam, by ze mną poszedł, bo najzwyczajniej w świecie się bałam. Położyliśmy się, cudem usnęliśmy, po czym obudziło mnie kolejne dudnienie muzyki. Pomyślałam, że fajnie, że udało nam się zasnąć, bo pewno jest 10. Zegarek wskazywał 5:34. Serio. 
Spakowaliśmy się szybciej, niż chcieliśmy i wyjechaliśmy dużo wcześniej. Woleliśmy spędzić ponad godzinę na dworcu we Wrześni, niż w Skorzęcinie. Z racji, że mieliśmy tyle czasu, postanowiliśmy zatrzymywać się częściej, choćby na rozgrzewającą herbatkę za 2 zł (z 34 temperatura spadła do 23stopni, a my w krótkich rzeczach, na zimnym, porywistym wietrze..) w (uwaga, włoski akcent musi się ZAWSZE pojawić) Gelato Italiano ;) Pani z tej kawiarenki powiedziała nam, że do Skorzęcina zjeżdża teraz całe penerstwo i ona dużo bardziej poleca Powidz, w którym można się spokojnie wyspać, nie ma hałasów itd. No i jest 5 km przed Skorzęcinem.. Siedzieliśmy też chwilę na łące w Grzybowie, tuż pod bocianim gniazdem (aż 4 sztuki w środku!), uniknęliśmy kary w pociągu powrotnym (pani sprzedała nam niewłaściwe bilety lub my wsiedliśmy do złego pociągu, już sama nie wiem. W każdym razie konduktor zlitował się i nie tylko nie dał mandatu, ale i nie sprzedał nowych biletów- wszystko było okraszone moimi jękami "O jezu, Michał, ale czy my mamy pieniądze?!" ale to nic, udało się ;), a na koniec, na dworcu w Poznaniu spotkaliśmy Martę z sekretariatu Dante Alighieri (kolejny włoski akcent!), która początkowo mnie nie poznała. A później dziwiła się, że taki mały namiot mamy, otóż Szanowna Marto, nie taki on mały, bo nasz namiot ma przeznaczenie 3+1, jest po prostu fantastycznie złożony i niebywale lekki ;) no i miejscowość WÓDKI- cudowne. Jak bardzo związane z miejsce, gdzie spędziliśmy noc. Do 2 WÓDKI aż chce się dopisać PROSZĘ. Dojechaliśmy po 18 do domu i wśród krzyków wyzywającego nas kota, ugotowaliśmy pasta napoli (już sami wiecie, że to akcent włoski numer 3.).
I tyle. A, opaliłam się troszkę i wykąpałam w jeziorze. Nasze rowery przeszły pomyślnie crash test, jeśli chodzi o podróż z
namiotem. Przejechaliśmy 80km. Graliśmy w kości i jak zawsze walczyliśmy o przykrycie przez sen. Wracaliśmy z uśmiechami- szczęśliwi, bo to była nasza pierwsza wspólna noc poza domem i to naprawdę fantastyczne uczucie, kiedy wracamy do domu, gdzie czeka na nas, krzycząc wniebogłosy z wyrzutem, jakby pytał, gdzie byliśmy. W sumie to fajnie było. Fajnie, bo razem.
ps. Bezcenne: Michał w sobotę o 22, gdy kolejne pijane małolaty nas minęły "Właściwie dobrze, że tu przyjechaliśmy, bo takie wyjazdy mobilizują mnie, by więcej pracować, lepiej zarabiać i jeździć jednak za granicę."



EDIT: zapomniałam o najważniejszym: stuknął TYSIĄC na liczniku w tym sezonie ;)) 





piątek, 16 lipca 2010

Jedziemy na wycieczkę, bierzemy piwo w teczkę


No to tak, skorzystaliśmy z rady znajomego i wybraliśmy inny kierunek, ze względów logistycznych- Skorzęcin (załączam fotkę, to naprawdę Skorzęcin, hehe). Żeby było zabawniej, to w tym wypadku moja podróż sentymentalna- gdy miałam 4-5 lat, spędzałam tam z rodzicami wakacje i pamiętam, jak ojciec uczył mnie jeździć na rowerze i grać w badmintona ;) Do Wrześni mamy pociąg o 7:51 z Poznania, więc wystarczy wstać po 6, po 30 minutach wysiądziemy we Wrześni, skąd będziemy pedałować 40km do Skorzęcina. Powrót w niedzielę wieczorkiem ;)  Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w sobotę będę piła piwko na plaży i dolce far niente ;)
Żałuję, że nie mogę wziąć książki, którą właśnie czytam- "Targowisko próżności"., ale te niemal 600str zbyt obciążałoby nas podczas jazdy, więc trzeba się zaopatrzyć w gazetkę, zaległe Newsweeki itp.

Chłodnik.
Mirka mnie natchnęła i zrobiłam mój pierwszy chłodnik litewski. Postanowiłam jednak skorzystać z tradycyjnego przepisu. Kupiłam 2 pęczki botwinki (już wiem, że 1 by wystarczył, ale takie małe te buraczki mi się wydawały..), pociachałam liście, pokroiłam w kostkę buraczki, zalałam niecałą szklanka wody, podusiłam około 15 minut, aż się zrobiły miękkie, odstawiłam do ostygnięcia, później do lodówki, a następnego dnia wrzuciłam pokrojony zielony ogórek, kilka rzodkiewek, koperek, szczypiorek, 2 ząbki czosnku, zalałam 2 dużymi jogurtami naturalnymi, posoliłam, porządnie schłodziłam i...pycha ;) Oczywiście do tego ugotowane wcześniej jajko, podobnie jak do żurku. Następnym razem zrobię z awokado ;)
Mirko, dziękuję ;)

Potop zakończony, och, Kmicicu, będę tęsknić. Robię sobie teraz krótką przerwę od Trylogii, by po jakiejś zupełnie innej książce wrócić do Pana Wołodyjowskiego i zakończyć tym samym przygodę z Sienkiewiczem w tym roku. A tą zupełnie inną książką jest tym razem "Targowisko próżności", w końcu!

A bieganie.... Ciężko, ale wybiegłam wczoraj jednak, po tygodniowej przerwie i skończyło się na 2 kilometrach. Bolały nogi, bolało wszystko, biegło mi się fatalnie, zrobiłam 3/4 treningu. Za długa przerwa, do tego upały (biegłam przed 22, a i tak 26stopni było), ale wrzuciłam pieniążek do świnki- nic nie wiecie. a ja postanowiłam wrzucać do skarbonki złotówkę za każdy przebiegnięty kilometr ;)

ps. Szukamy kampingów pod Neapolem na 2011, yeah! Już mamy taki za 25 euro/noc (2 osoby, bez prądu, bez auta, mały namiot)- kto da mniej? Witaj ponownie ojczyzno najlepszej kawy we Włoszech, pizzy i bruschietty z pomidorami! Witaj Wezuwiuszu- zamierzam Cię zdobyć tym razem! Witajcie Pompeje- znowu będę podziwiać resztki, które zostawił ten wulkan... I może ostrożniej, ale też witaj- Camorro.

czwartek, 15 lipca 2010

Jest lato, yeah!

 
 
Trzymanie nas 2 h w sali, w  której było pewnie z 28stopni (na zewnątrz 32) po to tylko, by zrobić wykład, z którego nic do nas nie docierało w tym gorącu, a na koniec zrobienie testu (10 pytań, 5 minut na całość) to było absolutne przegięcie.. Oblany raczej, co zrobić. Filozofia też, więc 2 poprawki we wrześniu, 2 zaliczenia zdane, ale w dość żenujący sposób- kwiaty dla wykładowcy (podstawówka...dobrze, że jest nas 120osób, można było się schować. Mam nadzieję, że zarówno dr Kosińska, jak i Urbanowicz wiedzą, że nie wszyscy z nas brali w tym udział), a następnie ściąganie z kartek A4. ale co zrobić. Zaliczone.
 
Jest gar, jest ponad 30stopni w cieniu. Ale nie narzekam.. Mimo, że nasz kot zamienił się w psa i z gorąca zaczął sapać z wywieszonym jęzorem. On ma tak dużo włosów, to jemu musi być gorąco, a my niby tak cierpimy? Dobre sobie. Właściwie to żyję jako tako w domu dzięki arbuzowi, lodom i kawie mrożonej, a dzisiaj robię chłodnik litewski, wzorując się na Mirce. O ile dostanę gdzieś botwinkę. Poza tym uwierzycie, że jeszcze nie byliśmy nad jeziorem? No ale kiedy, jeśli była sesja, w weekendy szkoła, a po pracy to tak średnio. Ech. Kiedy to wszystko? Doba powinna mieć 30 godzin, byłoby idealnie.
 
Chciałam też dzisiaj wieczorem pobiec, podjąć się drugi raz przebiegnięcia 30 minut, ale dzisiaj o 7:30 było już 26 stopni w cieniu. To naprawdę nieludzkie..Zobaczymy. Z drugiej strony nawet w nocy jest mega gorąco, więc chyba wszystko jedno.. Poza tym taka temperatura ma się utrzymywać jeszcze co najmniej 2 tygodnie (w piątek 37!), a biegać i jeść trzeba, więc jakoś to musimy rozwiązać.. Jeszcze się zastanawiam nad tym bieganiem rano...ale z jednej strony wstać o 6 to dla mnie masakra (może wystarczyłoby 6:30 w sumie), a drugiej- dzisiaj nie spałam już od 6:30, bo 1.gar, 2.kot nas obudził tak naprawdę, płacząc w niebogłosy; podejrzewam, że jego atak smutku i rozpaczy był spowodowany tym, że nie było Michała od piątku, a ja cały weekend wychodziłam o świcie, a wracałam późno z zajęć, więc miał prawo nas wyzywać. Obiecałam, że dzisiaj się nim zajmiemy ;)
 
W niedzielę całą silną ekipą oglądaliśmy mecz, finał mundialowy, okazało się, że z Michałem jesteśmy jedynymi osobami, które kibicowały Hiszpanii, cała reszta była za Holandią. Na to się moje południowe serce zgodzić nie mogło, no i ...3 minuty przed końcem doliczonego czasu Hiszpanie zdobyli bramkę. Pięknie ;) Szkoda, że festa z okazji zwycięstwa np. na ulicach Barcelony zamieniła się w starcia z policją, wielu ludzi jest w szpitalach, ech.. Hiszpania po raz pierwszy jest mistrzem świata piłki nożnej, a w tle Katalończycy walczą o to, by być osobnym państwem. Smutne to wszystko trochę. To, że nie potrafią się razem cieszyć, zjednoczyć, przerwać manifestację choćby w czasie, gdy ich drużyna walczy o puchar świata.
 
Dla zainteresowanych- Tydzień włoski w lidlu trwa! Szukać, wybierać kupować mascarpone i inne w lepszej, niż gdzie indziej cenie.

Wciąż jest problem, gdzie będziemy spać z czwartku na piątek po koncercie Pattona? Może ktoś ma jakiegoś znajomego dobrego człowieka, który by nas przenocował? Obiecujemy pójść sobie w piątek z samego rana! Na razie odezwały się 2 osoby z hospitality club, które mogą nas przenocować, miejmy nadzieję, że się nie rozmyślą.
 
Poza tym wpadliśmy na pomysł, by się wybrać gdzieś na weekend nad jezioro z namiotem, na jedną noc. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wyjedziemy w sobotę przed 6 (rowerami, rzecz jasna) do Mierzyna- Michał wybrał miejsce ze względów sentymentalnych, spędzał tam wakacje, poza tym na miejscu są m.in kajaki- może w końcu mi się uda popłynąć.. Ma być 37stopni, więc zamierzam się opalić i porządnie wykąpać w ciepłym jeziorze ;) Wszystko, czego pragnę, to jezioro, czysta plaża i pole namiotowe. Może być nawet całkiem blisko. Mhm? Mieliśmy jechać do mamy na imieniny, ale powiedziała, że wybacza i mamy jej błogosławieństwo ;) W każdym razie wstać trzeba najpóźniej po 5, by wyjść ze spokojem, bo mamy pociąg do Wronek o 6:37, a stamtąd już rowerami, z załadowanym namiotem, do Mierzyna (ok 40km), powinniśmy być ok 9 na polu namiotowym, a o 10 na plaży, o! Na drogę dużo wody, jakieś kabanosy i jabłko, bo zrobimy pewno 2 krótkie postoje (w tym upale nie da się inaczej). Ja jestem szczęśliwa, bo będę miała swoją plażę i wodę, a Michał z okazji wycieczki rowerowej połączonej z namiotem (wiecie, że chłopcy lubią WYPRAWY), więc oboje mamy powody do radości.

edit: okazało się, że słabo pasuje powrotny, więc może jednak macie coś bliżej>? 


ps. to nie nasz kot. nasz leży na podłodze z zamkniętymi oczami z gorąca. chyba zacznę go okładać lodem ;D



czwartek, 8 lipca 2010

Jestem joggerem!


AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
Moja radość jest tak wielka, że wciąż tańczę! Zbierałam się, odkładałam, bo przecież od poniedziałku już miałam to zrobić, ale po powrocie z pracy, niemal od razu kładłam się spać- straszny tydzień, który powoli dobiega końca- zwieńczeniem będą 4 egzaminy, które są na 90% przyczyną mojego stanu psycho-fizycznego (miałam już przez 3 dni drętwienie lewej ręki i takie różne, jak to w czasie sesji). Anyway, skoro ostatnio biegłam w niedzielę, postanowiłam, że dzisiaj choćby nie wiem, co, pobiegnę, spróbuję, najwyżej się nie uda.

Ruszyłam, biegło mi się od samego początku fatalnie, nawet myślałam o tym, by zawrócić, od 3. minuty spoglądałam co chwila na zegarek, myśląc, w którym momencie przerwać. Gdy zobaczyłam, że kończy się 8.minuta, wiedziałam już, że nie uda mi się przebiec Malty (5,3km), więc postanowiłam zawrócić około 12., przejść do marszu i później znowu ruszyć, a 30 minut biegu bez przerwy zrealizować następnym razem. W końcu nic na siłę. Zawróciłam, oddech wrócił do stanu mniej więcej ludzkiego i...pomyślałam, że mam jeszcze trochę siły, więc może będę biegła do momentu, aż naprawdę poczuję, że to kres sił. I tak zrobiła się 17.minuta, a aj wciąż biegłam, uśmiechając się coraz szerzej, bo zbliżałam się do 2/3 planu. Około 20.minuty zrozumiałam, że gdzieś w okolicach 12.minuty poczułam tzw, "drugi oddech", który u biegacza polega na tym, że wydaje nam się, że już koniec, ani minuty dłużej i nagle czujemy przypływ sił, oddech się uspokaja i biegniemy szybciej, lepiej, pewniej, dłużej. Michał mi opowiadał, że miał to kilka razy około 10.kilometra, więc nie przypuszczałam, że poczuję to wcześniej!

Od tej 20.minuty wiedziałam, że dam radę, więc śpiewałam po drodze i biegłam z wielkim bananem, uważając, by nie pobić rekordu prędkości na tej trasie- ze szczęścia, hehe.
Dałam radę, a czułam, że jeszcze co najmniej 10 minut mogę przebiec, to niesamowite! 30 minut wcześniej nie wierzyłam, że się uda, ale okazało się, że ten 6-tygodniowy plan Pumy na stopniowe zwiększanie wydolności płuc naprawdę ma sens!

Jestem absolutnie szczęśliwa- jutro rano zmierzę trasę, jadąc tamtędy rowerem do pracy, mam nadzieję, że będzie 4,5km. A teraz kończymy arbuza i idziemy spać (Michał pęka z dumy;)). Będę śniła o moich butach. I o kolejnym celu- 10 km. Brrrr, brzmi strasznie.
Ale jeśli dałam radę 5..;) i wiecie co, po powrocie od razu zadzwoniłam do ojca (sportowiec, kulturysta), pochwalić się swoim wyczynem. Tata chyba nie wierzył, że w końcu mi się uda, zna mój słomiany zapał do wszystkiego. Fajnie usłyszeć, że jest naprawdę dumny. Chciałabym do wyjazdu do Grecji (7. września) przebiec 10km w 60 minut. Trzymajcie kciuki. 2-3 razy chcę teraz pobiec te 30 minut, aż okrążę w tym czasie Maltę, a następnie będę zwiększała stopniowo.

Na zdjęciu moje buty. Chyba zaśniemy z nimi, hehe ;)



EDIT: zmierzyłam trasę. 3,8km. Cóż, pocieszam się myślą, że większość ma 3,6km w swoich pierwszych 30 minutach ;)

wtorek, 6 lipca 2010

La festa italiana u Mirki


Och, spędziłam sobotę lepiej, niż mogłam sobie nawet wyobrażać. Upał nam nie straszny, nawet w okolicach 30stopni, spotkałyśmy się u Mirki na naszej pierwszej wakacyjnej La Festa Italiana. Dotarła tylko trójeczka- z Elą i panią Beatą, a później żałowałam, że nie wyciągnęłam moich 3 czytelniczek- dziewczyny też żałowały, bo chętnie by poznały. Tak czy inaczej słów mi troszkę brakuje zawsze, gdy mam pisać o ludziach tak wspaniałych, jakimi są Mirka i jej mąż Piotr- tak ciepłych, gościnnych, otwartych i dobrych. Tak... włoskich ;)
Mirka przygotowała doskonały chłodnik litewski, Ela odświeżającą sałatkę nicejską i  tradycyjną caprese, pani Beata przyniosła wyborne, jeszcze ciepłe ciasto angielskie, do którego idealnie pasowało bita śmietana, a ja zrobiłam sałatkę z kraba i selera naciowego. Poza tym wino, wino, wino ;) A należy zaznaczyć, że jedzenia było tyle, że dosłownie się wytoczyłam od Mirki.
Oj, Mauro ma czego żałować, zdam mu zresztą il rapporto po włosku, katując go opisem wszystkiego, co go ominęło, ale tym razem obowiązki służbowe mu nie pozwoliły ucztować z nami. Mirka, animatorka, od której wiele muszę się jeszcze nauczyć, przygotowała konkurs po włosku na rozpoznanie idiomów- nawet nagrody przewidziała! Ach, to złoty człowiek, anioł, uwierzcie. Michał był akurat w Łodzi, więc Piotr nie miał męskiego towarzystwa, ale myślę, że też miło z nami spędził czas. W domu byłam po północy, uwierzycie? Pojęcie czasu jest bardzo względne, kiedy przebywamy z tak wspaniałymi ludźmi. Bardzo dziękuję i zapraszam do siebie na kolejną imprezę ;)

Felliniana- jednak byliśmy w czwartek, zamiast Antychrysta. Nie wiem nawet, jakie recenzje zebrało to przedstawienie, ale nam się bardzo podobało- różnorodne, świetni ludzie, każdy epizod nawiązywał do dzieła FeFe, poza tym rewelacyjne, na najwyższym poziomie, przejścia z jednej sekwencji do kolejnej. Fajny teatr, muszę do nich napisać, jak tylko ogarnę sesję.



Poza tym Komorowski wygrał wybory. Uff.

czwartek, 1 lipca 2010

Felliniana, Patton, Bajka i Antychryst, yeah!


Kto jeszcze nie wie, niech czyta i rezerwuje czas dzisiaj lub jutro na FELLINIANĘ, czyli hołd Mistrzowi składają włoscy aktorzy, dzisiaj i jutro, wstęp wolny, miejsce: Pl. Wolności, start: 21:45, czas trwania: 45 minut, w ramach Malta Festival, rzecz jasna, ja będę jutro, więc do zobaczenia ;)
 AAaaaa! dzisiaj tam przejeżdżałam, obok pl. wolności i mieli próbę. Och, jak fajnie usłyszeć spektakl po włosku ;) 
Jak czytamy na stronie festiwalu:
 
"Spektakl-hommage dla wielkiego włoskiego reżysera Federico Felliniego. Czerpie inspiracje z jego filmów – wyrafinowanych obrazów, czarno-białych tonów, sytuacji na planie. Przedstawienie opiera się na nieustannie zmiennej relacji z widownią – oscylującej od bliskiego kontaktu – gdy aktor jest pośród widzów, do scen, gdy znajduje się na wyznaczonym precyzyjnie polu gry i dzieli go od obserwatora dystans. Przedstawienie oparte jest na intensywnych obrazach; dzięki temu staje się zrozumiałe dla bardzo szerokiego grona odbiorców. Pełne humoru, spektakularnych efektów i ludzkiej energii skonstruowane jest z myślą o dużych placach i rynkach – nie tylko ze względu na rozmach i liczną widownię, którą zazwyczaj gromadzi, lecz także z uwagi na niezwykłą energię zatłoczonego miasta – naturalną scenerię Felliniany."
 
Poza tym z włoskich wydarzeń, w których z pewnością będę uczestniczyła... Mike Patton na Era Nowe Horyzonty. Nie brzmi po włosku? A jeśli powiem, że z zespołem Mondo Cane występuje? ;> Mike Patton, jedna z osób, które najbardziej na świecie chcę usłyszeć na żywo, koncertuje u nas, śpiewa po włosku! Wystąpi, śpiewając covery włoskich przebojów z lat 50. i 60. całość objął opieką włoski kompozytor Daniele Luppi, a na scenie będzie  12osobowa orkiestra, która przedstawi m.in.utwory Nino Roty (tak, tego!) oraz Celentano (taki włoski Elvis, jak mówi Misza) i Ennio Morricone, którego singiel "Deep down" jest grany w Radiu Pin do znudzenia. Bilety już mamy zamówione ;) Koncert odbędzie się w ramach festiwalu, pierwszego dnia, czyli 22.lipca. Sprawa wygląda następująco- 22.lipca po pracy lecimy na dworzec, by zdążyć na pociąg, we Wrocławiu się meldujemy w miejscu, gdzie będziemy spać i dosłownie lecimy na koncert (na szczęście o 22 się zaczyna), po drodze zjadając cokolwiek. A w piątek, sobotę i niedzielę będziemy mieć prawdziwą ucztę filmową ;)
Do posłuchania 2 single Mondo Cane z Mikiem Pattonem, "Deep down" rządzi z tym prostym, kiczowatym, jakże
włoskim tekstem ;) ale Che "Notte" też daje radę.
A, gdyby ktoś jakimś cudem nie wiedział, skąd powinien Pattona kojarzyć, to to jest ten pan, co Lionela scoverował-
"Easy". O całej reszcie nie wspominam. Patton to legenda.
 
Bajka, the cat. 
Film
Tak. Jak wiecie, nasz kot się nie boi wody, chociaż podejrzewam, że tylko teraz, póki jest mały i głupi. Tak czy inaczej
nagrałam w końcu moment, kiedy pije wodę z krany- najfajniejsze, jak sobie na łapkę nabiera, nie? ;) Żebyście mieli jasność sytuacji- za każdym razem, gdy wchodzę do łazienki, kot wskakuje do umywalki lub wanny i znacząco patrzy na baterię, a następnie na mnie z wyrazem twarzy "WODY!".
 
A my tymczasem wsiadamy na rowery i jedziemy na "Antychrysta" Larsa von Triera do Muzy, za 5 zł, oczywiście. Ale to nie będzie przyjemny film, wiemy to wszyscy, a znowu silną grupą idziemy ;)